Kajakowe Eldorado

Archiwum imprez | 2014 | 1. I Bałkańska Wiosna

Prowadzący: Ewa Kruszewska
Termin: 24.04 – 5.05.2014
Kraje: BOŚNIA i HERCEGOWINA oraz SERBIA
Trasa: rzeki: Lim od Setihova oraz Drina i Sava do Sremskiej Mitrovicy

"I BAŁKAŃSKA WIOSNA"

1.

24.04 5.05.2014

BOŚNIA i HERCEGOWINA oraz SERBIA

rzeki: Lim od Setihova oraz Drina i Sava do Sremskiej Mitrovicy

prowadzący:  Ewa Kruszewska,

Byliśmy polską 8-osobową grupą na 15 Memoriale Vitomira Dizdarevica – Admirała Kuka – dowodzonym przez mieszkającego pod Belgradem Dejana Jovanovića. Jest to międzynarodowy spływ organizowany przez Serbów na terenie Republiki Serbskiej Bośni i Hercegowiny oraz w Serbii.

 

PRZEBIEG ESKAPADY

Dojazd

24.04 – czwartek, dzień 1.

Gdyby po porannym wyjeździe z Warszawy przez Przełęcz Dukielską i Słowację nie zafundował nam pilot atrakcyjnego kilkukilometrowego przejazdu przez węgierskie ciemne wioski drogą pełną wertepów na lewym brzegu Hornadu z Gibárt do Pere (zaklepany nocleg), to mielibyśmy dzień nie tylko bez fotografii, ale i bez historii.

25.04 – piątek, dzień 2.

Nocleg całkiem tani oraz w sympatycznym miejscu – taka miejscowa agroturystyka urządzona w stylu początku lat 60-ch XX w. (żyrandole , meble, cienkie materace na twardym łożu – te nie przywoływały sentymentów) z wyposażoną kuchnią do naszej dyspozycji – na lewym brzegu Hornadu. Jest tutaj również sporo miejsca pod namioty. Sam Hornad wypływający z uroczego Słowackiego Raju nie wyglądał tutaj szczególnie zachęcająco – coś na podobieństwo dolnego Wisłoka. Dwie fotki wykonane w tym miejscu okazały się jedynymi tego dnia.

Przejazd przez Węgry w deszczu i chłodzie. Czyżby niż uparcie trzymający się od początków kwietnia Gór Dynarskich zaczął wędrować na północ?

Po krótkim zjeździe z autostrady przed granicą parkujemy przy taniej węgierskiej knajpie, gdzie przebojami dnia okazały się: wino (co normalne) oraz deser z tartych kasztanów.

Przekroczenie granicy UE i NATO do Serbii odbywa się zaskakująco sprawnie i to chyba nie tylko dzięki posiadanym listom polecającym.

Serbia wita nas już bezdeszczową pogodą, dzięki czemu wszyscy bez przeszkód mogą się rozglądać po mijanej okolicy – nikt z nas jeszcze nie był na terenie byłej Jugosławii. Na razie nie widać niczego ciekawego, wszak pólnocna Vojvodina (spichlerz nie tylko Serbii) jest bardziej plaskata niż nasze Mazowsze.

W Nowym Sadzie przekraczamy Dunaj i zaraz zanim pasmo Fruska Gora (park narodowy z licznymi cerkiewkami), na które mozolnie wjeżdżamy. Zjazd jest łagodniejszy, świeci słoneczko, a przy drodze w Irig miejscowi wystawiają wyprodukowane przez siebie wiktuały na czele z litrowymi butelkami wypełnionymi zielskiem zatopionym, jakżeż by inaczej, w rakiji.

Przecinamy jeszcze jedną plaskatą nizinę Sawy (blisko tysiąc kilometrowy najdłuższy prawy dopływ Dunaju), za którą przez mniejsze i większe pagórki (to już pierwsze pasma najszerszych w tym miejscu Gór Dynarskich, ale kto by wszystkie te ich nazwy zapamiętał) dojeżdżamy po zmroku na zamówiony nocleg w Valjevie.

Trzeba rozruszać nogi, więc idziemy na kolację do pobliskiej restauracji z super uprzejmym kelnerem elegancko wypinzdrzonym i bałkańskimi klimatami (baranina, muzyka, wino i wszędzie można palić – co za wolność po opuszczeniu reżimowej Unii Europejskiej).

26.04 – sobota, dzień 3.

Pierwszy dzień turystyczny z prawdziwego zdarzenia. Zaczyna się wczesnym rankiem widokiem z okien naszego sanitariatu na białą cerkiew położoną na drugim brzegu rzeki Kolubara (prawy dopływ Sawy w Obrenovacu) biorącej tutaj swój początek z połączenia rzek Obnica (lewa) i Jablanica (prawa). W Valjevie rzeka Kolubara przyjmuje jeszcze prawy dopływ Gradac i lewy Ljubostinja. Dwa tygodnie po naszym wyjeździe miasto dotknie największa od 120 lat powódź i parter naszego hoteliku znajdzie się pod wodą.

Za Valjevem wjeżdżamy już w prawdziwe Góry Dynarskie doliną rzeki Jablanica, gdzie podziwiamy na niewielkiej rzece, spływającej z pasma Jablanik (z najwyższym szczytem 1275 m npm o tej samej nazwie) budowę potężnej zapory. Jest urokliwie, więc nie możemy sobie odmówić krótkiego postoju i ustrzelenia kilku fotek, z dominującą kulminacją góry Medvednik (1247 m npm) za doliną górnej Jablanicy, zanim podjedziemy jeszcze wyżej w gęste chmury okrywające Debelo Brdo (1094 m npm).

Przy zjeżdżaniu z kolejnego górskiego pasma (Gvozdačke Stene z najwyższym szczytem Svilena stena 1231 m npm), serpentynami pawie kilometr w dół, możemy spoglądać na rzekę Drinę wypełniającą dno głębokiej doliny. Za kilka dni będziemy tutaj nią płynąć, a teraz jedziemy jej prawym brzegiem od ujścia Rogačicy w górę do znanego kurortu Bajina Bašta. Przed jego centrum zatrzymujemy się w jednym z bardziej charakterystycznych miejsc nad Driną. Na skale sterczącej w nurcie rzeki posadowiono charakterystyczny fotogeniczny domek. Historia jego powstania i wielu odbudów po przyborach rzeki zasługuje na oddzielne opowiadanie. Z niejaką ciekawością przypatrujemy się rzece. Woda posuwa nieźle, przynajmniej z 10 km/h i nic dziwnego, wszak rzeka zaczęła już nawet występować z koryta.

Znów jedziemy pod górę w paśmie Tara (park narodowy) aby zajechać do Mokrej Góry – miejsca gdzie kręcono zdjęcia do filmu „Życie jest cudem” Emira Kusturicy. Mieliśmy w planie przejażdżkę słynną kolejką wąskotorową Šarganska Osmica (Szargańska Ósemka) łączącą kiedyś przez góry Sarajewo z Belgradem. Jej opis (liczne tunele, esy floresy, a nawet ósemka) i historia budowy oraz częściowej odbudowy zasługują na oddzielne opowiadanie. Okazało się jednak, że bilety na dni weekendowe trzeba rezerwować ze znacznym wyprzedzeniem. Wielka szkoda, gdyż kursy kolejki są turystyczne, tzn. zatrzymuje się ona w ciekawych miejscach. Żeby nie obejść się całkowicie smakiem zawitaliśmy do miejscowej restauracji, a potem podeszliśmy pod górę do Drvengradu (Drewnianego Miasta) – „żyjącego” skansenu utworzonego z inicjatywy Emira Kusturicy przy okazji kręcenia wspomnianego filmu. Miejsce okazało się fotogeniczne, co nie było żadnym zaskoczeniem – jak to w skansenie i to położonym w górach.

Do Wyszegradu (Višegrad) nad Driną jedziemy doliną rzeki Rzav (podobno rzadkiej piękności) przez liczne tunele – ledwie zapamiętaliśmy przejście graniczne do Republiki Serbskiej Bośni i Hercegowiny (takie poplątane skutki całkiem niedawnych tragicznych konfliktów po rozpadzie Jugosławii). Dalej w górę Driny jej lewym brzegiem i znów tunele. Naruszając drogowe przepisy zatrzymujemy się na spust migawki na moście na Drinie przy ujściu do niej Limu – największego jej prawego dopływu (220 km). Nieco dalej, przed kolejnym tunelem możemy się już zatrzymać legalnie i popatrzeć 500 metrów w dół na Lim zapadnięty głęboko w skalną otchłań kanionu. Tylko woda ma kolor kawy z mlekiem (duża zawartość gliny), a nie szmaragdowy (wapń) jaki to bywa w środku suchego lata. No i te gęstniejące chmury.

Ale w Setihovie zdążyliśmy się rozstawić z namiotami na prawym brzegu Limu zanim lunęło na dobre. Pogoda barowa, więc dobrze że i bar uruchomiono na miejscu. Przywitanie z serbskimi organizatorami i innymi znajomymi z wielu krajów Europy. Dowiadujemy się niestety, że ze względu na wysoki poziom wody oraz niską temperaturę w dniu następnym nie odbędzie się planowany rafting na Limie powyżej naszego biwaku. A tak się na niego szykowaliśmy.

Rozczarowanie nasze przykrywa pewne zaniepokojenie, czy przybierający nam w oczach Lim nie zaleje dość nisko położonego naszego biwaku – wszak pada cały czas.

 

Granicą imperiów

Drina rozdzielała cesarstwo zachodnie od wschodniego, co później na tych terenach skutkowało różnymi obrządkami chrześcijańskimi, między którymi granica była bardziej płynna, choć tej płynności nie chciał uznać pierwszy ideolog chorwackich ustaszy (wg źródeł serbskich).

27.04 – niedziela, dzień 4.

Nie zalało nas i nie pada, ale trudno ten dzień uznać za słoneczny wbrew jego angielskiej, czy niemieckiej nazwie. Niestety plenery fotograficzne będą mniej atrakcyjne, chociaż jak się okaże nie tylko z tego powodu. Zanurzamy wiosła i ruszamy ze świadomością, że wszyscy z naszego polskiego składu czynią to najdalej na południu w całej swojej dotychczasowej kajakowej karierze: 43,654219 N i 19,266517 E. Ubiegłoroczny rekord Towarzystwa zostaje poprawiony.

Wolno płynący przy biwaku Lim wkrótce zupełnie staje za przyczyną zapory w Wyszegradzie na Drinie i do końca płynięcia dzisiejszego dnia przyjdzie nam wiosłować wśród skalnych ścian po wodzie stojącej koloru brązowego (spłukiwana ze zboczy glina) i w coraz liczniejszym towarzystwie petów (plastikowych butelek takoż z tych zboczy wypłukiwanych – prawdziwy dramat). A mogła by to być kajakowa perła Europy. Jednakowoż i tak jest pięknie, więc migawki strzelają zagłuszane od czasu do czasu szumem wodospadów niewielkich górskich dopływów. Strome zbocza odsłaniają nam budowę geologiczną – wapienie, dolomity i łupki poprzetykane często cienkim warstwami węgla kamiennego. Kilka kilometrów przed Driną kanion Limu jest najwęższy i najgłębszy, przynajmniej 500 m przy oddaleniu jego górnych krawędzi o mniej niż kilometr. Tym sposobem pada mój kolejny rekord kajakowy z „39-letnią brodą” z przełomu Dunajca w Pieninach.

Po dopłynięciu do Driny (trzeci most na dzisiejszej trasie) zaczyna nieśmiało wyglądać słoneczko, ale akwen poszerza się i petów jest coraz więcej – co za obrzydlistwo. Później Dejan tłumaczył nam tę katastrofę ekologiczną – Czarnogóra, przez którą wcześniej przepływa Lim, traktuje rzekę jak wysypisko śmieci darmowo transferowanych poza granice tego kraju.

Lądujemy na lewym brzegu przed zaporą i tuż za łapaczem petów. Przepłynęliśmy dzisiaj 20,3 km, z tego 19 km po wodzie stojącej. Ładujemy kajaki na przyczepkę i w pobliskim Wyszegradzie przekraczamy Drinę aby ostatecznie dojechać na lewy brzeg rzeki Rzav przy miejskim stadionie na nasze miejsce noclegowe. Bardzo żwawo krzątaliśmy się, co wymusiła na nas nadciągająca ulewa. Jak szybko przyszła, tak szybko poszła i udaliśmy się do hotelu (spotkanie z władzami i drobna wyżerka i wypitka) położonym przy zabytkowym moście z XVI w., zbudowanym przez Mehmeda Paszę Sokoloviča. Most ten stanowi tło dla powieści Most na Drinie (Na Drini Ćuprija) serbskiego pisarza Ivo Andriča (literacki Nobel 1961).

28.04 – poniedzialek, dzień 5.

Najbardziej luzacki etap spływu i w większości słoneczny.

Wodujemy się poniżej zapory przy zabytkowym moście w Wyszegradzie. Przez dwa dni będziemy płynąć z bagażami (samochody nie mają możliwości dojazdu na najbliższy biwak). Jest to chyba najlepsze miejsce aby przytoczyć początek wspomnianej wyżej powieści Ivo Andriča doskonale ilustrującej zarówno nasze wrażenia z dnia poprzedniego jak również to czego możemy spodziewać się dzisiaj.

„Rzeka Drina na znacznej przestrzeni swego biegu przedziera się przez ciasne wąwozy pośród stromych gór lub głębokimi jarami wrzyna się w prostopadłe brzegi. Zaledwie w kilku miejscach rozwierają się one w doliny tworzące po jednej lub po obu stronach skąpane w słońcu bądź równe, bądź faliste, dogodne pod uprawę i na osiedla obszary. Takie rozwarcie powstaje tu – koło Wyszegradu – w miejscu, gdzie Drina wypada zza ostrego zakrętu z przepastnej wąskiej gardzieli Butkowych Turni i Gór Uzawnickich. Przełom Driny jest tu niezmiernie gwałtowny, a skały na obu brzegach tak spiętrzone i urwiste, że zda się jest to lity masyw, z którego wnętrza wytryska rzeka, jakby prosto z szarej ściany. Ale góry rozstępują się z nagła na kształt niesymetrycznego amfiteatru o średnicy w najszerszym miejscu nie przekraczającej piętnastu kilometrów w linii prostej.

Tak więc, gdzie Drina wypada całym ogromem swych spienionych, zielonych wód z pozornie litej ściany czarnych, stromych gór, stoi duży, misternie w kamieniu wykuty most o jedenastu szeroko rozpiętych przęsłach. Od tego mostu jakby od podstawy wachlarzowato otwiera się pofałdowana dolina z wyszegradzką kasabą (miasteczkiem) i jej okolicą, wtulonymi między wzgórza przysiółkami, pokryta szachownicą pól i łąk, pełna śliwowych sadów, miedzami i opłotkami pocięta, a nakrapiana plamami zagajników i rzadkimi kępami świerków. Patrzącemu z przeciwnej strony zda się, że spod rozłożystych łuków białego mostu wypływa i rozlewa się nie tylko szmaragdowa toń rzeki, a i cała ta rozsłoneczniona, zaciszna przestrzeń z kopułą południowego nieba i ze wszystkim, co na sobie dźwiga.

…”

Początkowo Drina unosi nas dosyć szybko w dolinie obramowanej górami. Później stopniowo zwalnia i rozpoczyna się kolejne Jezioro Peruczackie – też zaporowe i na naszej trasie najdłuższe oraz najgłębiej wcięte w otaczające góry. Jego zakręcające zwężenia są pełne tajemniczego uroku, zwłaszcza, że słychać i widać nadciągającą burzę.

Warto się zatrzymać na lewym brzegu w historycznym miejscu Stary Bród (była tu kiedyś przeprawa promowa przed wybudowaniem zapór) z malowniczą cerkiewką. Nasz biwak jest nieco dalej na kempingu z barem na prawym brzegu, gdzie nie dość, że można coś zjeść, to jeszcze dość rozległa przestrzeń obramowana górami jest godna fotografowania. Przepłynęliśmy tego dnia 16,6 km, z tego 13 km po wodzie stojącej.

29.04 – wtorek, dzień 6.

Dzisiaj również płyniemy z bagażami i niezależnie od tego czekają nas niezłe galery, ale w jakże pięknych okolicznościach natury. Mamy dopłynąć do końca Jeziora Peruczackiego w głębokim do tysiąca metrów kanionie Klotijevac przy oddaleniu jego górnych krawędzi o mniej niż trzy kilometry – podobno w Europie głębszy jest tylko kanion rzeki Tara, jak nazywa się górny bieg Driny w Czarnogórze.

Wielką naszą radość po wypłynięciu mąci co prawda drobny deszczyk, ale co tam, zwłaszcza że po jakimś czasie ustaje i można nawet ustrzelić parę fotek i bez przeszkód podziwiać spadające siklawami z kilkuset metrów dopływające do kanionu strumyki, taka pewna miniatura kalifornijskiej Sierry Nevady. Poprzez góry Tara, doliną potoku Brusnički, dochodzi do prawego brzegu Driny granica pomiędzy Serbią i Bośnią. Warto wpłynąć w wąską skalną szczelinę ujścia tego potoku do Jeziora Peruczackiego – wrażenie jest niesamowite i nie do opisania. W tym miejscu też Drina wpływa (jeśli tak można powiedzieć, gdyż woda stoi) do Parku Narodowego Tara rozciągającego się po serbskiej stronie granicy. Chwilo jesteś piękna, trwaj wiecznie.

Ale nic z tego. Po krótkiej przerwie znów się rozpadało, a dłuższymi interwałami lało jak z przysłowiowego cebra i to w najgłębszej części kanionu wciętego pomiędzy górami Zvjezda i Tara z prawej oraz Bokšanica z lewej strony. Nie miałem ochoty w tych warunkach wydobywać na wierzch jedzenia i to był błąd. Gdy deszcz miał się ku końcowi „odcięło mi prąd” (po raz drugi w ciągu 37 miesięcy łącznie spędzonych w kajaku) i podjęta w tym momencie konsumpcja była w stanie tylko nieco mnie ożywić, więc ostatnie 10 km stojącej wody telepałem się wolno.

Lądowanie na prawym serbskim brzegu tuż przed zaporą, wyładunek bagaży z kajaków, załadunek tego wszystkiego na nasz zestaw transportowy oraz odprawa graniczna przeszły nadzwyczaj sprawnie. Krótka przewózka kajaków poniżej zapory i biwak z widokiem w górę rzeki na pobliską (600 metrów) zaporę, której wysokość liczy 93 m. Jest to 11 metrów więcej niż ma najwyższa w Polsce zapora w Solinie na Sanie, gdzie średni przepływ wynosi tylko 19,6 m3/s i jest kilkanaście razy mniejszy niż przy naszym dzisiejszym noclegu (ponad 250 m3/s).

Szum wody będzie nas kołysał do snu – przynajmniej tych, którzy nie nocują w łóżkach pod dachem – choć jak można się było spodziewać po przepłynięciu dzisiejszego dnia 35 kilometrów po wodzie stojącej żadne usypiacze nie będą potrzebne. Tym sposobem po blisko 14 latach o 2 km zostaje poprawiony mój kolejny rekord kajakowy z Jeziora Zegrzyńskiego (nie przepadam za galerami), co odnotowuję wyłącznie dla własnych celów statystycznych. Gdzie mi tam do takiego Kazika Rabińskiego ponad 200 km, czy Kingi Kępy ponad 120 km w ciągu 24 godzin po kanałach w Malmö w br. Jedni lubią się bawić tak, a drudzy siak. Albo jak mawiał jeden z moich kolegów: jedni kochają kobiety, a inni wojsko.

Mijającego dnia płynęliśmy w dwa razy głębszym kanionie niż dwa dni wcześniej, więc kolejny kajakowy rekord życiowy został poprawiony (kanion był poza tym dwa razy dłuższy).

Nabuzowani wrażeniami byliśmy tak, że nawet jeść już się nam za bardzo nie chciało, więc ugotowaliśmy tylko drobny substytut ciepłej biwakowej obiado-kolacji. Wspominam o tym dlatego, że był to jedyny kulinarny wysiłek tego typu na całej 12-dniowej wyprawie – jak ja to lubię. To też jest chyba mój rekord.

30.04 – środa, dzień 7.

Już do końca spływu płyniemy bez bagaży.

Kajakowy zawrót głowy – czyli kolejny dzień moich rekordów.

Zaczyna się ciekawie. Z tyłu huczy spadający z jazów peruczackiej zapory ogrom wód Driny. Z przodu szumi wysokim wodospadem spadający do Driny ze skalnego brzegu prawy jej dopływ Vrelo (podobno najkrótsza rzeka w Europie – zaledwie 365 metrów), pod który od razu porywa nas od brzegu pędzący nurt.

Drina gnała jak zwariowana (9 – 15 km/h) i jej przepływ był dosyć burzliwy, choć bez białej wody. Nie bardzo była więc sposobność do robienia zdjęć. Nawet dwa razy wyszliśmy na brzeg, żeby dobrze przyjrzeć się mapom, bo nie wierzyliśmy własnym oczom, zwłaszcza, że wiatr własny wyciskał z nich łzy. Dość powiedzieć, że 73 km (mój rekord z maja 1975 roku na Sanie od ujścia Osławy do Słone został poprawiony o 3 km) przepłynęliśmy wiosłując w tempie turystycznym na turystycznych kajakach w 4 godziny, co dla mnie jest kolejny rekordem, tym razem w szybkości przemieszczania się kajakiem: 18km/h. Pierwszy postój mieliśmy po 24 km przy ujściu znanej nam Rogačicy (jest tam parking i barek) po minięciu kurortu Bajina Bašta i domku na skale na środku rzeki. Następny 35 km dalej przy budowie kempingu.

Dolina rzeki otoczona zewsząd górami (do 1000 m wysokości względnej) była bardzo malownicza, ale piękne widoki podziwiało się na ogół kątem oka, gdyż jednak trzeba było się koncentrować na nawigacji (mini gejzery, głębokie i rozległe wiry, wściekle zderzające się ze sobą nurty na bystrzach). Podobno było kilka wywrotek, w tym jeden kajak zatopiony i bezpowrotnie utracony (zdaje się, że w ekipie bułgarskiej). Ale może to wszystko plotki … ?  Średni spadek rzeki nie przekraczał chyba 1‰, ale przy takiej wielkości rzeki i stanu wody (Drina już wystąpiła nieco ze swojego koryta) przepływ musiał wynosić ok. 350 m3/s. Dla porównania Wisła do Bałtyku wszystkimi odnogami odprowadza średnio tylko 3 razy więcej wody.

Koniec etapu na prawym brzegu w miejscowości Lonjin. Ładujemy kajaki na przyczepę i przewozimy na odległy o 300 m biwak na prywatnej posesji ze sławojką na wyspie odciętą wąską i bystrą odnogą Driny, przez którą przejście jest po chybotliwej wiszącej kładce niespecjalnie konserwowanej. Organizatorzy spływu fundują wszystkim uczestnikom „michę” w postaci gulaszu z jagnięciny z makaronem i pieczywem. Integracja międzynarodowa trwa do późna.

1.05 – czwartek, dzień 8.

Wodujemy w miejscu wczorajszego lądowania. Na początku Drina niesie nas ekspresowo, aby po kilku kilometrach zwolnić, a później wręcz stanąć – łapki muszą trochę popracować aby dopłynąć w palącym słońcu do drugiej knajpy na prawym brzegu – ryba z rusztu była rzadkiej pyszności. Niestety później trzeba było dalej wachlować po zaporowym Jeziorze Zvornickim i to wszystko w Święto Pracy. A na obu brzegach, zwłaszcza bośniackim, od samego początku wszyscy świętowali: grillowali, pili, leciało disco yugo i tak ogólnie czuło się świąteczny nastrój. Jedynymi, poza nami, żywymi pracującymi istotami były owce w licznych stadach wygrywające dzwoneczkami różne melodie przy ochoczym skubaniu trawy dla przyrostu własnej wełny i mięśni, a tym samym na własny pohybel. Góry otaczające Drinę są niższe niż wczoraj, ale i tak jest to około 600 m wysokości względnej, więc jest na czym wzrok zaczepić.

Cerkiew na bośniackim brzegu i okazała rezydencja na serbskim zwiastowały rychły koniec etapu na prawym brzegu tuż przed zaporą. Kolejne załadowanie kajaków na przyczepkę i krótki przejazd na biwak na stadionie w Małym Zvorniku (dość rzadka niestety trawa na gliniastym podłożu). 36 km, z tego 23 po wodzie stojącej – taki był dzisiejszy przepłynięty dystans.

Wieczorem kolejna „micha” (jakiś inny gulasz) od organizatorów. Dla chętnych była również powtórka następnego dnia na śniadanie. Integracja międzynarodowa się pogłębia.

2.05 – piątek, dzień 9.

Rankiem krótka ulewa. Po niej wodowanie po śliskiej trawie ze stromego brzegu przy biwaku.

Drina płynie wolniej niż przedwczoraj, ale nie można narzekać, chyba że na palące słońce. Niestety otaczające dolinę góry są coraz niższe i w coraz większym oddaleniu. Nic więc nie nastraja do fotografowania, nawet na pierwszym i ostatnim jak się okazało później postoju po 26 km przed mostem z przejściem granicznym oraz przy knajpie – siedząc w cieniu nawet do niej nie zaglądałem.

Za mostem Drina stopniowo przyjmuje charakter dużej, naturalnej rzeki nizinnej o bardzo szerokim korycie rozgałęziającym się na wiele odnóg posplatanych niczym dziewczęcy warkocz. Powiedział bym, że jest nawet dość malowniczo, ale po wcześniejszych górach i kanionach jesteśmy wszyscy zanadto zblazowani i nawet zdjęć nie bardzo chce się robić. Jestem po raz pierwszy od bardzo dawna na spływie bez dokładnych map, więc tylko po własnych łapkach czuję, że chyba się naszym serbskim kolegom pomyliły kilometry z milami i to morskimi – w końcu jest to memoriał admirała Kuka.

Płyniemy i płyniemy, a kolejnego mostu nie widać, tylko początkowo w coraz większej oddali góry Cer (689 m npm) i to tylko jak płyniemy akurat w kierunku wschodnim. W tej okolicy wojska serbskie stoczyły w sierpniu 1914 r. zwycięską bitwę z „CK Dezerterami” (Dzielnymi Wojakami Szwejkami), którzy wkroczyli do Serbii przez Drinę. Z czasów tych pochodzi kompozycja bardzo znanej w Serbii patriotycznej melodii „Marsz na Drinę”, zaś napisano do niej wiele różnych tekstów, mniej i bardziej poprawnych politycznie.

Płynąc wśród rozlicznych rozgałęzień staramy się wybierać te najszersze, za wcześniejszymi wskazówkami organizatorów, którzy uprzedzali, że w węższych mogą nas czekać niespodzianki i to być może niebezpieczne. Sprawdziłem, mieli rację. Przy jednym rozgałęzieniu wybraliśmy w dwa kajaki węższą, ale i tak szeroką, odnogę, z porównywalnym przepływem do tej szerszej. Na początku było super, nurt przyspieszał, bo odnoga się zawężała i oba brzegi były poderwane. Lekki łuk w lewo i później było już pozamiatane. Na kolejnym łuku w prawo rzeka znikała po całkowicie przytopionej ukośnej (w poziomie i pionie zwałce). Utworzył się z półtorametrowy uskok i tak połowa ze 150 m3 wody na sekundę skotłowywało się w wąski warkocz z cyrkulacją nie tylko wzdłużną, ale i poprzeczną przy prostopadłym do uskoku zablokowanym wielkim pniu. Natomiast druga połowa na pozostałej części uskoku tworzyła zmienny i pulsujący silny odwój. Gdyby było jak się zatrzymać i rozpoznać to z brzegu, to na pewno bał bym się przepłynąć, choć nie jestem zanadto strachliwy. Ale ponieważ najrozsądniejszym wyjściem (jedynym) było spłynięcie, choć dopiero w ostatniej chwili było widać co się dzieje i co może się dziać, no to się spłynęło. Efekt był porównywalny do wystrzelenia z armaty, takiego dostaliśmy kopa, że mało mi nie zwiało mocno osadzonej na głowie czapki. Emocje też były i sen jakoś odleciał. Gdyby ktoś w tym miejscu spanikował, czy popełnił jakieś drobne błędy, to … skóra cierpnie. Kocioł był niezły.

Jak stwierdzili badacze i historycy, przed wiekami Drina wykręcała gdzieś w tym miejscu na wschód i uchodziła do Sawy w okolicach dzisiejszego miasta Šabac, poniżej miasta Sremska Mitrovica. W Serbii i Bośni na określenie chęci rozwiązania przez kogoś skomplikowanego problemu (raczej nierozwiązywalnego) mówi się, że „chce wyprostować Drinę (wygiętą i poskręcaną).

Nareszcie dopłynęliśmy po kolejnych 40 km (wtedy tego nie wiedzieliśmy) do następnego mostu, ale nawet nie było jak wyjść i rozprostować kości – wszystko przez ten wysoki poziom wody. Telepaliśmy się więc dalej, a tu końca jak nie było widać tak nie było. Brzegi – choć ładne – były już dla nas bardzo monotonne. Wreszcie po 6 godz. wiosłowania (od startu etapu) za szeroko rozlaną w tym miejscu Driną ujrzeliśmy na prawym brzegu oznaki końca dzisiejszego etapu. Tym razem namioty rozstawiliśmy w pobliżu lądowania i zarazem lokalnej knajpki. Dla mnie to był kolejny dzień bez zrobionego zdjęcia – jak się jest galernikiem, to trudno być artystą.

Po powrocie do Warszawy i dokładnym obmiarze trasy okazało się, że tego dnia przepłynęliśmy 78 km, czyli mój rekord sprzed dwóch dni został poprawiony o 5 kilometrów – godne uczczenie Majowej Konstytucji. Ale nie byliśmy wtedy tego pewni, choć część naszego ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, usilnie nam to podpowiadała. Ale nie było źle, słoneczko grzało w cieniu się siedziało i jeść się nie chciało. A jak się już zachciało, to organizatorzy dokonali naszego porwania i zawieźli do oddalonej o 25 km zagrody etnograficznej, gdzie czekało na nas jadło i kultowy tamtejszy napitek. Zaczęły się tańce i inne swawole z dalszym zacieśnianiem (powiedzmy) integracji międzynarodowej oraz cudownymi uzdrowieniami. Ponieważ nas porwano, więc byłem bez aparatu i nie uwieczniłem bałkańskich klimatów.

Po powrocie na biwak były jeszcze w miejscowej knajpce długie Słowian rozmowy (Polacy i Słoweńcy mogą się doskonale rozumieć mówiąc we własnych językach). Przy tej okazji okazało się, że doskonałą przekąską do rakiji jest szczypior dymka namoczony w rozcieńczonym occie winnym z pokrojonym w nim tymże szczypiorem. Podróże wszak kształcą.

3.05 – sobota, dzień 10.

Mamy mglisty poranek i przy wodowaniu trochę znajome wiślane klimaty nad bardzo szeroko rozlaną w tym miejscu Driną. Uwieczniam to na fotografii oraz lokalną knajpkę z jej otoczeniem na dwóch następnych. Więcej zdjęć już tego dnia nie będzie.

Ostatnie kilka kilometrów do Sawy Drina płynęła bardzo wolno, każąc się domyślać, że przyczyną tego zjawiska jest wysoki poziom Sawy i tak faktycznie było. Przybrzeżne drzewa i zarośla stały w wodzie. Pomimo, że Sawa płynęła dość szybko, to mglista perspektywa powietrzna czyniła pokonywanie kolejnych długich prostych dość nużącymi. Pojawienie się po północnej stronie horyzontu pasma Fruska Gora pozwalało się domyślać minięcia półmetka do Sremskiej Mitrovicy (miejsce urodzenia 10 cesarzy rzymskich, ale żadnego znaczącego), gdzie wylądowaliśmy na lewym brzegu przy zalanej wysoką wodą plaży po przepłynięciu 45,1 km. Na całym spływie tych kilometrów było 304. Zabiwakowaliśmy przed wałem no i się rozpadało. Tak miało już pozostać aż do naszego wyjazdu następnego dnia o godz. 10:00.

Wieczorem na uroczystej kolacji w pobliskiej knajpie odbyło się oficjalne zakończenie imprezy. Przemówienia, nagrody tańce, swawole i różańce.

 

Powrót

4.05 – niedziela, dzień 11.

Wieczorem poprzedniego dnia było oficjalne zakończenie, ale faktyczne jest dzisiaj rano. Leje i jest zimno (6-8oC). W takich warunkach udaje się nam wypchnąć pod górę na wał po mokrej trawie i rozjechanym gliniastym podłożu nasz pojazd. Większość nie miała takich szans i musiał wyciągać ich sprowadzony olbrzymi ciągnik. W deszczu ładujemy kajaki i w deszczu zwijamy namioty. Opuszczamy o 10:00 zapłakaną deszczem Sremską Mitrovicę. Tydzień po naszym wyjeździe Bośnię i Serbię nawiedziła katastrofalna powódź, największa od 1896 roku, kiedy całkowicie pod wodą znalazł się zabytkowy most w Wyszegradzie.

Jedziemy przez Węgry, gdzie deszcz już ustał, na nocleg do Kremnicy na Słowacji. Docieramy do niej po zmierzchu (obiadowaliśmy na Węgrzech za długo), więc z tej przyczyny oraz dosyć skomplikowanej organizacji ruchu w wąskich uliczkach, nie bez kłopotu zajeżdżamy pod pensjonat Floren, pod którym czeka już na nas jego właściciel – Wiliam Janowski. Jego przodkowie w XVII w. przywędrowali z Wielkopolski do Kremnicy, gdzie jedyny wtedy wolny obszar działalności, to było prowadzenie zajazdu i tak przez wieki w rodzinie pozostało. Zamówiliśmy na rano śniadanie i poszliśmy spać. Kolejny dzień bez fotografii.

5.05 – poniedziałek, dzień 12.

Piękny dzień mamy od samego wschodu słońca, aż się chce krzyczeć z radości. Trochę przed i trochę po śniadaniu udaje nam się pospacerować po niezwykle urokliwej Kremnicy i ponaciskać migawkę, zaczynając ten proceder z okna pokoju w pensjonacie.

Śniadanie osobiście przygotowane przez samego właściciela jest bardzo urozmaicone i smaczne, zaś jego opowieści rodzinne wręcz fascynujące, ale to temat na oddzielne opowiadanie, podobnie jak wystrój i urządzenie dwóch pensjonatowych domów stojących przy Kremnickim Rynku w jego południowo-wschodnim narożniku.

Na oddzielną opowieść zasługuje też Kremnica położona u stóp niewielkich Gór Kremnickich na południowym skraju Wielkiej Fatry. Warto tu przyjechać na dłużej i zanurzyć się w ciszy i spokoju. Z żalem więc ją opuszczamy jadąc na północ zachodnim podnóżem Wielkiej Fatry w kierunku Żyliny, przed którą zatrzymujemy się na krótko nad Wagiem z piękną zielonkawą wodą w jego ostatnim przełomie przed Żyliną. Na skutek wydarzeń nadzwyczajnych nie było nam dane 6 lat temu tędy popłynąć (impreza nr 1 w 2008 roku).

W Zwardoniu wjeżdżamy do Najjaśniejszej i najkrótszą drogą wracamy do Warszawy, gdzie o godz. 20:00 jestem już na własnych śmieciach.

 

ZAMIAST PODSUMOWANIA

Wszyscy członkowie polskiej grupy pojechali do byłej Jugosławii przede wszystkim dlatego, że jeszcze tam nie byli. Skomplikowana sytuacja polityczna (nowe granice ustalone pod międzynarodową presją) przesądziły o konieczności wzięcia udziału w imprezie zorganizowanej.

Zupełnie niechcący gościnni Serbowie (na pewno nie brali tego w ogóle pod uwagę) zapewnili (wymusili?) ustanowienie przez wszystkich członków polskiej grupy różnych ich rekordów kajakowych (nie wszystkich przez wszystkich).

W moim przypadku były to:

1.

Najdalej na południe odbyty spływ kajakowy: 43,654219 N.

2.

Dwukrotne powiększanie głębokości kanionu, na dnie którego płynąłem kajakiem. Ostatecznie z 300 przed spływem do 1000 metrów po spływie.

3.

Dwukrotne powiększanie długości dziennego etapu. Ostatecznie z 70 przed spływem do 78 kilometrów po spływie.

4.

Zarejestrowanie rekordu przeciętnej dziennej prędkości turystycznego poruszania się kajakiem, czyli 18km/h.

5.

Najdłuższy przeciętny dzienny dystans na spływie, czyli 43,43 km. W tym przeciętnie 13 km po wodzie stojącej i tyleż samo po burzliwie płynącej, a reszta po płynącej.

6.

Powiększenie długości dziennego etapu po wodzie stojącej. Z 33 przed spływem do 35 kilometrów po spływie.

7 dni spływu spływu i 8 rekordów, co też stanowi swoisty rekord zagęszczenia ustanawianych rekordów. Poza tym na 12 dni wyprawy 11 razy miałem zapewnioną (zakupioną) ciepłą „michę”, czyli w ponad 91% – to też jest rekord. Tak więc również od strony statystycznej impreza była dla mnie nie do zapomnienia.

Trzeba też oddać uznanie serbskim organizatorom, że przy skromnych możliwościach zrobili tak wiele i tak dobrze.

W czasie trwania spływu mogłem sobie pozwolić na komfort oglądania wszystkiego z boku. Nie będzie więc chyba dalekie od obiektywizmu stwierdzenie, że przez pozostałe nacje byliśmy odbierani w całości jako „silni, zwarci i gotowi” oraz doskonale organizacyjnie przygotowani na specyfikę logistyczną imprezy (własny transport, przyczepa, kierowca). Szczególnie było to widoczne na tle kajakarzy z Niemiec, którzy byli co prawda najliczniejszą grupą, ale nie zunifikowaną i przez to dużo gorzej zorganizowaną. Bardzo godnie reprezentowaliśmy Najjaśniejszą  w ogóle, a polskie kajakarstwo turystyczne w szczególności w środowisku kilkunastu nacji biorących w imprezie udział, również w aspektach towarzysko-emocjonalnych (za nasze prywatne pieniądze). Aż serce rosło, gdy się na to wszystko patrzyło z boku.

Nie był to akt kreacjonizmu czy dzieworództwa, ale wkład wszystkich członków naszej grupy (według możliwości i chęci) na czele z naszą imprezową „carycą” Ewą, na dobrych fundamentach wypracowanych przez kilkanaście lat w naszym Towarzystwie.

Dejan, na twoje ręce i ręce twoich współpracowników składamy podziękowania za wszystko.

JPK

Post Scriptum

3 miesiące po pokazie przedpremierowym został wreszcie upubliczniony film z materiału nakręconego na imprezie.

https://vimeo.com/114015327

Zapraszamy do obejrzenia w rozdzielczości Full HD.

Chyba warto ?


Ostatnia modyfikacja: 2015-05-03
2014_01_000_153_jk_137_m 2014_01_001_1_Euro_Balkany 2014_01_001_2_Balkany_Drina 2014_01_001_3_Drina_etapy_m 2014_01_001_jk_001 2014_01_002_jk_002 2014_01_006_jk_003 2014_01_008_jk_005 2014_01_009_jk_006 2014_01_012_jk_007 2014_01_013_jk_008 2014_01_014_jk_009 2014_01_015_jk_010 2014_01_016_jk_011 2014_01_017_jk_012 2014_01_018_jk_013 2014_01_021_jk_016 2014_01_022_jk_017 2014_01_025_jk_020 2014_01_026_jk_021 2014_01_029_jk_024 2014_01_031_jk_026 2014_01_033_jk_028 2014_01_034_jk_029 2014_01_036_jk_031 2014_01_037_jk_032 2014_01_038_jk_033 2014_01_039_jk_034 2014_01_040_jk_035 2014_01_042_jk_036 2014_01_043_jk_037 2014_01_045_jk_039 2014_01_046_jk_040 2014_01_047_jk_041 2014_01_048_jk_042 2014_01_049_jk_043 2014_01_050_jk_044 2014_01_052_jk_046 2014_01_053_jk_047 2014_01_054_jk_048 2014_01_055_jk_049 2014_01_059_jk_052 2014_01_060_jk_053 2014_01_061_jk_054 2014_01_062_jk_055 2014_01_063_jk_056 2014_01_064_jk_057 2014_01_066_jk_059 2014_01_069_jk_062 2014_01_070_jk_063 2014_01_071_jk_064 2014_01_073_jk_066 2014_01_074_jk_067 2014_01_077_jk_069 2014_01_078_jk_070 2014_01_079_jk_071 2014_01_080_jk_072 2014_01_081_jk_073 2014_01_082_jk_074 2014_01_084_jk_075 2014_01_085_jk_076 2014_01_086_jk_077 2014_01_087_jk_078 2014_01_088_jk_079 2014_01_089_jk_080 2014_01_090_jk_081 2014_01_094_jk_083 2014_01_096_jk_084 2014_01_098_jk_085 2014_01_099_jk_086 2014_01_102_jk_089 2014_01_103_jk_090 2014_01_104_jk_091 2014_01_105_jk_092 2014_01_107_jk_094 2014_01_111_jk_097 2014_01_113_jk_098 2014_01_114_jk_099 2014_01_115_jk_100 2014_01_116_jk_101 2014_01_118_jk_103 2014_01_119_jk_104 2014_01_120_jk_105 2014_01_121_jk_106 2014_01_122_jk_107 2014_01_123_jk_108 2014_01_125_jk_110 2014_01_127_jk_111 2014_01_128_jk_112 2014_01_130_jk_114 2014_01_131_jk_115 2014_01_133_jk_117 2014_01_134_jk_118 2014_01_135_jk_119 2014_01_136_jk_120 2014_01_137_jk_121 2014_01_138_jk_122 2014_01_139_jk_123 2014_01_141_jk_125 2014_01_142_jk_126 2014_01_143_jk_127 2014_01_144_jk_128 2014_01_146_jk_130 2014_01_147_jk_131 2014_01_148_jk_132 2014_01_149_jk_133 2014_01_150_jk_134 2014_01_151_jk_135 2014_01_153_jk_137 2014_01_154_jk_138 2014_01_155_jk_139 2014_01_156_jk_140 2014_01_157_jk_141 2014_01_159_jk_143 2014_01_160_jk_144 2014_01_162_jk_145 2014_01_163_jk_146 2014_01_164_jk_147 2014_01_165_jk_148 2014_01_166_jk_149 2014_01_167_jk_150 2014_01_168_jk_151 2014_01_170_jk_153 2014_01_171_jk_154 2014_01_172_jk_155 2014_01_173_jk_156 2014_01_175_jk_158 2014_01_176_jk_159 2014_01_178_jk_160 2014_01_180_jk_161 2014_01_181_jk_162 2014_01_183_jk_164 2014_01_184_jk_165 2014_01_185_jk_166 2014_01_186_jk_167 2014_01_187_jk_168 2014_01_188_jk_169 2014_01_189_jk_170 2014_01_190_jk_171 2014_01_192_jk_173 2014_01_193_jk_174 2014_01_194_jk_175 2014_01_195_jk_176 2014_01_197_jk_178 2014_01_198_jk_179 2014_01_200_jk_181 2014_01_201_jk_182 2014_01_202_jk_183 2014_01_203_jk_184 2014_01_204_jk_185 2014_01_206_jk_187 2014_01_207_jk_188 2014_01_208_jk_189 2014_01_211_jk_192