Archiwum imprez | 2010 | 2. XIII Nadbałtycka Wiosna | Relacja„XIII NADBAŁTYCKA WIOSNA” ESTONIA – ŁOTWA – ESTONIA – ŁOTWA 2. Rzeki Vaidava, Must i Gauja 29.05 – 6.06.2010 prowadzący: Jan Kramek Część rekonesansowa Rzeka Vaidava.
Zacne y starożytne w Inflanciech ziemie graniczne od strony rzek Vaidava, Mustjõgi i Gauja widziane AD 2010 i udatnie w diaryuszu opisane
Adalbertus Civitas Radomiensis, A.D. 2010
Podstawowy tekst jest autorstwa Wojciecha Federowicza (W.F.). Został uzupełniony koniecznymi (np. zwielokrotnienie wątku narracyjnego) lub namolnymi wtrętami przez Jana Kramka (J.K.) za zgodą rzeczonego Adalbertusa – niech wszyscy potomni i współplemieńcy w Civitas Radomiensis (i nie tylko) będą mu po wsze czasy wdzięczni. Fotografie zamieszczone przy tej relacji są dziełem autora.
29 maja, sobota Jedziemy jak co roku znajomą szosą przez Polskę, pod Suwałkami autokar nie chce zapalić po dłuższym postoju, nerwową sytuację udało się jednak opanować i po kilku minutach ruszyliśmy w ciemną noc. Przez Litwę jak zwykle przejazd sprawny i bez wrażeń, no poza bólem pleców zmuszonych do zajęcia niewygodnej pozycji podczas jazdy autokarem z niższej półki jakościowej. Granica Litwa - Łotwa w Grenctale sprawia nam niespodziankę, otóż pojawiają się celnicy i kontrolują nasze dokumenty. Od czasu objęcia Polski przepisami układu z Schengen nie spotkałem się z celnikami na wewnętrznych granicach państw należących do tego porozumienia. Przy okazji celnicy, widząc nasze kajaki i pamiętając o trwającej w Polsce powodzi, zapytali” „A co, wody u was brakuje?”. Miało to niby być dowcipną uwagą, a jakoś tak kwaśno ją skwitowaliśmy. W godzinach rannych przyjechaliśmy do Bauski, w której oczywiście dokonaliśmy wypłaty pieniędzy z bankomatu i zostawiliśmy nieco tej cennej waluty w markecie Maxim. Ceny na Łotwie nie są niskie pomimo kryzysu, co mnie cokolwiek dziwi. Po ok. półgodzinnym postoju ruszamy dalej, jedziemy obwodnicą Rygi szukając wzrokiem pomnika bitwy pod Kircholmem. Wydawało mi się, że powinien być po naszej prawej stronie, i oczywiście go nie było. Dopiero w drodze powrotnej kątem oka spostrzegłem go dokładnie po drugiej stronie szosy, w pobliżu bloków miejscowości Salaspils. Podążamy międzynarodową szosą Ryga – Psków – Sankt Petersburg, ruch na niej znikomy, dookoła lasy i nieużytki. Chwilę przystajemy na poboczu w pobliżu elektrowni wodnej w Grube, zamierzamy wykorzystać to miejsce na któryś z biwaków. Na brzegu rozpięte CV Vaidavy, rzeki którą będziemy płynąć. Jej długość wynosi 72 km, z czego na Łotwie 61 km, średni spadek zaś 1,58m/km. {Doliczając jez. Murati i rzeczkę Kura wpływającą do niego wydłużymy ciek do 95 km, co jest dużo więcej niż rzeką Must od źródeł do wpływu do niej Vaidavy. Układ hydrologiczny dosyć często spotykany, np.: San i Wisła, Bug i Narew, Warta i Odra, Stryj i Dniestr, Horyń i Prypeć.} (J.K.) Za godzinę granica z Estonią, tym razem nie ma żywego ducha, więc spokojnie przejechaliśmy kilka kilometrów i zatrzymaliśmy się przy drodze asfaltowej prowadzącej nad jez. Murati. Sformowała się trójka chętnych, w tym moja skromna osoba, którzy poszli zasięgnąć języka. Dotarliśmy do pojedynczej zagrody nad jeziorem i nawiązaliśmy przyjazny kontakt werbalny z gospodynią. Pytaliśmy po rosyjsku o możliwość rozbicia namiotów na lekko pochyłej łączce. Po chwili pojawił się gospodarz i zaproponował nam rozbicie się na idealnie płaskiej, wykoszonej łączce między jego domem a jeziorem. Z radością przystaliśmy na to, wycofaliśmy się na szosę i już autokarem przyjechaliśmy prawie pod sam dom. Łączka pierwsza klasa, za nią czysty kibelek ekologiczny, nad jeziorem rosną piękne stare dęby. Pogoda też świetna, wiatr, ale słonecznie i w miarę ciepło jak na maj. Okazuje się, że starsi mieszkańcy chutoru są Rosjanami, których przodkowie przybyli tu w 1904 r. z głębi Rosji. Małżeństwo w średnim wieku mówi jeszcze po rosyjsku, ale ich córka już nie. Po południu pokropił drobny deszczyk, ot taki, aby chwilę zmrużyć oko w namiocie. Wieczorem uskuteczniamy spacer, maszerujemy dróżką prowadzącą przez sąsiednie gospodarstwo do szosy asfaltowej, skręcamy w prawo i przez las dochodzimy do mostku na dopływie Kura wpadającym do jeziora Murati. Ruch na szosie międzynarodowej ustabilizował się na poziomie 1 samochód co 10 minut, licząc przejazdy w obie strony. Jedynym TIR-em jaki przejechał w naszej obecności, był ten z Sochaczewa jadący do Rosji. Gospodarz powiedział nam później, że Polacy wożą tędy jabłka do Rosji w ilościach hurtowych. Słońce zaczyna zachodzić ok. godz. 21, więc wieczory są tu długie, a słońce zachodzi na godzinę tylko. Po odprawie przy symbolicznym ognisku w postaci lampy gazowej szybko idziemy spać.
30 maja, niedziela Zaczyna się piękna pogoda, wręcz upalna. Postanowiliśmy spędzić ten dzień w całości nad jeziorem Murati. Uczestnicy spływu opalają się na łączce, niektórzy pływają kajakami dookoła jeziora, przygotowują leniwie posiłki. Pełny luz. Uciąłem sobie rozmowę z gospodarzem po rosyjsku, bardzo miło się rozmawia, opowiada o okolicy, o pogodzie, o Estonii. W końcu zdecydowałem się wypłynąć kajakiem na jezioro. Okrążam go wzdłuż prawego brzegu, brzegi zalesione, pojawia się jedna czy druga polana i jakieś samotne zabudowanie z pomostem. Docieram do wypływu rzeki Vaidava na południowym krańcu jeziora. Znajduje się tam solidna drewniana strażnica graniczna, obecnie nieużywana, ale ma zachowane wszystkie okna i widać przez nie, że odbywała się tu np. impreza sylwestrowa. Vaidava wpływa na teren Łotwy, jest tu krętą, wąską rzeczką, a więc zdecydowałem się spenetrować krótki jej odcinek. Pierwszą przeszkodę pokonuję z niejakimi problemami, po kilkudziesięciu metrach jest kolejna, a że dziś nie mam zamiaru szturmować zwałek, więc zawracam. Wysiadam przy pomoście obok strażnicy i podziwiam widok na jezioro od południa. Cicho tu i spokojnie, woda czysta, ciepła, zachęca do kąpieli, aczkolwiek maj, to chyba jednak za wczesna pora na takie przyjemności. Przy wypływie rzeki z jeziora na obu brzegach wkopano solidne biało-czarne słupy graniczne z nazwą państwa. Wracam tą samą stroną jeziora, którą tu przypłynąłem. {W czasie, gdy niektórzy się relaksowali, to inni wrócili autokarem na Łotwę w celu znalezienia biwaku w pobliżu rzeki i z dojazdem autokaru. Na wewnętrznej granicy Schengen znów interesowali się nami celnicy, naruszając postanowienia tego międzynarodowego traktatu, ale najważniejsze, że biwak został znaleziony.} (J.K.) Po obiedzie i chwili beztroskiego opalania się postanowiłem jeszcze raz zaokrętować się na kajak i popłynąć wokół jeziora. Okrążam więc jezioro wzdłuż wschodniego brzegu, dopływam do strażnicy, gdzie na pomostach widać kilku zapalonych wędkarzy. Zawracam, płynę blisko zalesionego brzegu, prawie w cieniu drzew. Docieram w miejsce, gdzie powinna do jeziora uchodzić rzeka Kura, ale jakoś nie mogę tego dopływu znaleźć. Na wschodnim brzegu jeziora Murati zbudowano duży pomost, okazuje się, że po wyjściu z kajaka można dotrzeć ścieżką na polane, gdzie znajduje się solidny wigwam, jest to prawdopodobnie czyjś teren prywatny. Wieczorem prowadzę interesującą rozmowę z gospodarzem, potwierdza się stara prawda, że znajomość rosyjskiego przydaje się w krajach nadbałtyckich. Człowiek może się dowiedzieć wielu faktów, których inaczej by nie poznał. Gospodarz na przykład ubolewa, że obecnie w jeziorze jest bardzo mało ryb, znacznie mniej niż za czasów sowieckich. Czy ma to jakiś związek z upadkiem wielkich kołchozów w pobliżu? I jaki? W najbliższym kołchozie, którego pozostałości widzieliśmy przy drodze dojazdowej nad jezioro, hodowano kiedyś 100 krów. Robię ciekawe ujęcia wieczornego połowu ryb, a właściwie stawiania sieci. Cały czas ciepło, leniwe chmurki na niebie. Wieczorne ognisko w miejscu żelaznego grilla i idziemy spać. {Kto poszedł, ten poszedł. Niektórzy gaworzyli przy ognisku do świtu – było bardzo przyjemnie.} (J.K.)
31 maja, poniedziałek Dziś ruszamy wreszcie w dół rzeki Vaidava. Pierwsze kajaki startują o godz. 9. Nadal panuje piękna pogoda, słońce przypieka, raźno płyniemy wzdłuż jeziora Murati i docieramy do strażnicy, za którą rzeka wypływa z jeziora. Zaczynają się pojawiać przeszkody w nurcie, bowiem rzeczka jest wąska i każde zwalone drzewo stanowi poważny problem. Vaidava meandruje pomiędzy ścianami lasu płynąc w wąskiej zabagnionej dolince. Czasami jest tak wąsko, że w nurcie ledwo mieści się na szerokość kajak, a wiosłami odbijamy się od brzegów porośniętych wysokimi trawami. W pewnym miejscu orientujemy się, że wybraliśmy niewłaściwa odnogę prowadzącą do jeziora Vaidava i musimy przedzierać się wąskim kanałem do równoległego nurtu rzeki. Nietypowe warunki, jeszcze z takimi się nie spotkałem podczas poprzednich spływów. Pojawiają się poważne zwałki, czasami lepiej z nimi nie walczyć, a wyciągnąć kajaki na brzeg i przeciągnąć je po łące. Cudowny widok ludzi ciągnących kajaki po ukwieconej łące – spływy kajakowe nie zawsze odbywają się wodą, są też z konieczności elementy turystyki pieszej, kiedy niezbędna jest znajomość poruszania się kajakiem po lądzie w głębokiej trawie z uwzględnieniem zasad ruchu jednokierunkowego i zakazu wyprzedzania. Pojawiają się stada komarów, będą nam towarzyszyć przez cały tydzień, a ich ilość w tym roku przekroczy wszelkie dopuszczalne normy ustalone przez Unię Europejską. Po 6 km jazdy i wielu przenoskach docieramy do mostu na drodze prowadzącej z miejscowości Ziemeri na wschód. Chwila oddechu i konsumpcja zapasów artykułów spożywczych. Powolutku zaczynamy mieć dość na dziś. Za daleko nie pojedziemy w takich warunkach. Ruszamy i mijamy po chwili niewielka polankę, skromne miejsce biwakowe z kontenerem na śmieci. Nie decydujemy się jednak na biwak w tym miejscu i wyszukujemy dogodniejszego miejsca z możliwością dojazdu autokaru. Miejsce takie pojawia się nie za długo, jest to skraj ogromnej polany Ziemeri. Lądujemy na piaszczystym skrawku brzegu i wyciągamy kajaki. Powyżej jest dogodne miejsce do rozbicia namiotów i dróżka, którą dojechał tu nasz autokar. Popołudniowa kąpiel w rzece wróciła mi siły. Zejście do wody piaszczyste, dno również, woda nie za zimna, doprawdy więcej mi nie potrzeba. Dzisiaj stanowimy część wachty, więc do naszych obowiązków należy przygotowanie drewna na ognisko i spięcie kajaków. Wywiązujemy się z obowiązków na piątkę z plusem. Wieczorem spacerujemy po okolicy, cicho tu i odludnie, polana jest rozległa i pusta. Późnym wieczorem na horyzoncie zaczynają pojawiać się nieciekawe, ciemne chmury.
1 czerwca, wtorek Wczoraj wieczorem założyłem folię na nasz stareńki, przeciekający namiot. Czasami trzeba się dodatkowo zabezpieczyć. Śpię sobie w śpiworze puchowym, w ciepłą noc jest w nim jednak zbyt gorąco. Rano budzimy się i od razu wiemy, że pogoda sprawiła nam niemiłego psikusa. Kropi deszcz, jest szaro i bylejako, raczej musimy poczekać, aż chmury się podniosą. W końcu pada odpowiednia komenda i ruszamy o godz. 9.30. Odcinek rzeki spokojny, wygląda na skanalizowany w obrębie polany Ziemeri. W każdym razie nie ma zwałek, a to już dużo. Ale polana się kończy, do rzeki przybliża się ściana lasu i zaczynają się problemy z przenoskami kajaków. Zwałka goni zwałkę, niektóre da się staranować kajakiem i zatopić konary drzew, niektóre jednak wymagają przenoszenia kajaków brzegiem, co wcale do łatwych czynności nie należy. Kajak waży swoje, a strome brzegi nie ułatwiają zadania. Męczarnia więc jest i owszem, a poza tym wszystko to spowalnia jazdę i sprawia, że pokonywany w danym dniu odcinek jest znacznie krótszy niż zakładaliśmy jeszcze rano. Komarów znowu gigantyczne stada, już nie panujemy nad tym wszystkim, oganianie się przed nimi nie ma większego sensu – są wszędobylskie i występują w ilościach hurtowych. Za poszczególnymi przeszkodami tworzą się kolejki kajaków, co jest widowiskowe, ale staje się nudne. Przydaje się umiejętność łapania i trzymania się wystających gałęzi i kęp traw. Częstym obrazkiem jest widok osób wpadających po kolana do błota podczas wysiadania przy brzegu. A tu jeszcze trzeba jakoś kajak w pionie wciągnąć na wysoki brzeg, co zaczyna być powoli coraz mniej atrakcyjne. Poza tym przypomniał sobie o nas deszcz, który jakoś nie pomaga nam, a raczej przeszkadza. Po 5 km jazdy docieramy zmęczeni do betonowego mostu na szutrowej drodze, przy którym wszystkie załogi zbierają się i spożywają posiłek. Komandor podejmuje poważną decyzję i wypowiada wiekopomne słowa o zakończeniu tej męczarni w dniu dzisiejszym i załadowaniu kajaków na przyczepę celem ich przewiezienia w inne miejsce, ok. 30 km w dół rzeki. Chwała mu za męską decyzję. {To nie była męska decyzja, tylko mazgajska. Podjęta w stanie przysłowiowego saute, do którego doprowadziło targanie kajaków po brzegach i zwałkach w mżącym deszczyku i w rzekomo „oddychającej” odzieży przeciwdeszczowej renomowanej firmy – piekło prawdziwe. Z drugiej strony wyczuwałem również nastroje wśród uczestników naszej armady, więc poszedłem tchórzowsko na tani poklask.} (J.K.) Ładowanie kajaków trwa dłuższą chwilę, potem wsiadamy do naszego autokaru i jedziemy do Grube. Okolica Ziemeri malownicza, pofałdowana, wiele pagórków zalesionych na horyzoncie, otwierają się rozległe widoki, co wprawia nas w niebiański nastrój. Wjeżdżamy na główną szosę i lądujemy na znanej nam już dobrze łączce przy elektrowni wodnej w Grube. Zaczyna padać deszcz, dobrze że po chwili siły go upuszczają. Zachował się godnie wobec cudzoziemców.
Grube Do II wojny światowej w tym miejscu działał młyn wodny na rzece Vaidava, a obok był najwyższy wodospad na Łotwie (wys. 4,3m). Do lat 70. ubiegłego wieku funkcjonowała tu niewielka elektrownia wodna. W latach 90. spółka Grube Hydro przejęła elektrownię i przebudowała ją w latach 1998-1999. 5 lutego 1999 r. elektrownia została włączona do systemu energetycznego Łotwy. Zainstalowana moc urządzeń wynosi 250kW, a elektrownia dostarcza rocznie prawie milion kWh energii.
Popołudnie postanawiamy spędzić na spacerze po okolicy, przechodzimy przez most na Vaidawie i wchodzimy w gęsty las. Docieramy do zadbanej leśniczówki, za nią na polanach rozrzucone pojedyncze zagrody. Wiele z nich jest już opuszczona i pozostały drewniane ściany podtrzymujące lichy dach. Cicho, pusto, nieziemsko pusto. Szutrową dróżką doszliśmy do kilku gospodarstw w przysiółku Mikeli, porozmawialiśmy z ich mieszkańcami, szczególnie jeden z nich zainteresował się spływami kajakowymi organizowanymi przez nasze Towarzystwo. Zapisał sobie w telefonie komórkowym adres strony internetowej poświęconej naszym wyjazdom. Doszliśmy do rzeki, która na tym odcinku płynie wartko po licznych bystrzach. Wracamy nieco okrężną drogą do miejsca naszego biwaku, stanowczo za długą i jeszcze do tego w większości asfaltową. W tym roku sympatyczny domek z paleniskiem przy elektrowni jest zamknięty na głucho, więc organizujemy ognisko w warunkach naturalnych.
2 czerwca, środa Pogoda niezła, przynajmniej nie pada. Przewozimy kajaki poniżej jazu i spuszczamy na wodę, która płynie tu dosyć szybko. Dziś w programie spływu kilka bystrz, rzeka wyraźnie przyspiesza i niesie nas ochoczo. Przenoski są, a jakże, to już należy do tradycji, bez nich byłoby nudno. Czasami trzeba kajak wyciągać na brzeg ustawiając go prawie w pionie. Sympatyczne to nie jest, zwłaszcza jeśli robi się to samemu. Robi się coraz cieplej, a i chmury jakby znikały znad głowy. Zaczynają się pojawiać pionowe skały o czerwonej barwie. Są to słynne piaskowce dewońskie. Robią naprawdę duże wrażenie, zresztą widzę je nie po raz pierwszy i za każdym razem są cudowne. Szczególnie imponujące urwisko pojawia się już w miasteczku Ape, tuż przed miejscem biwakowym, które wykorzystujemy na popas. Pojawia się nasz autokar, który zabiera grupę zwiadowczą w poszukiwaniu kolejnego biwaku. Znajdują go już w Estonii. My tymczasem idziemy do centrum typowego małego miasteczka na Łotwie, gdzie znajduje się całkiem dobrze zaopatrzony market. Zakupy zrobione, jeszcze tylko wpadamy do apteki po jakieś tajemnicze medykamenty i już można przysiąść na ławce w cieniu nad wodą i odpoczywać. Ciekawostka: wchodząc do apteki już na progu usłyszeliśmy od farmaceutki: „Proti komarow niczewo niet”…
Ape Ape należy do najmniejszych miast na Łotwie, liczy zaledwie 1700 mieszkańców. Początki osady sięgają 1420 r., kiedy tereny te należały do zakonu inflanckiego. Wielkie zasługi dla rozwoju Ape położył baron Delvig. Domy w centrum zbudowane są z łatwodostępnego lokalnego materiału – dolomitu, a ulice wyłożone są brukiem. Pobliskie atrakcje: 1. „Urwisko czarownic” (łot. Raganu klintis) na rzece Vaidava w pobliżu gimnazjum. Różowe i żółte piaskowce. Nazwa pochodzi od rzeźby czarownicy, która kiedyś stała na brzegu Vaidavy. 2. Największa wierzba (Salix alba) na Łotwie (8,67m obwodu pnia na wys. 0,5m) w pobliżu gospodarstwa „Dzenīši” i toru motokrosowego, na prawym brzegu rzeki. Na wys. 3m pień rozgałęzia się na 28 konarów. 3. Stara szkoła i park im. Davisa Ozoliņša wraz z pomnikiem tego wybitnego nauczyciela i etnografa w “Dauškani” 4. Najmniejsza sosna na Łotwie przy ul. Parkowej 5. Święte źródło “Zīļi”.
Z Ape do miejsca biwakowego jedziemy jeszcze 1,5 godz., po drodze przecinamy granicę państwową i po raz kolejny podczas tego spływu znajdujemy się w Estonii. Rozbijamy się na łączce na terenie ośrodka turystycznego Metsavenna. Jest tu kilka zabudowań, stok, na którym zbudowano wyciąg narciarski i tor saneczkowy. Pobliska miejscowość nazywa się Vastse-Roosa. No proszę, a mówi się, że Estonia to płaski kraj – należy walczyć z takimi uprzedzeniami. Jest tu sklep spożywczy i wiata ze stołami i ławami. Na wewnętrznych ścianach wiszą zdjęcia i biogramy „leśnych ludzi”, czyli osób ukrywających się w lasach po wojnie i zagarnięciu tych ziem przez Sowietów. Większość tych ludzi zginęła wytropiona przez KGB. Po drugiej stronie szosy jest wykoszona łączka z sanitariatami i umywalkami, prawdziwy luksus. Uskuteczniam mały spacer na wierzchołek wzniesienia, jest tam kilka domków drewnianych o nieznanym mi przeznaczeniu. Potem dowiem się, że w okolicy znajdują się ziemianki, w których ukrywali się „leśni ludzie”. Spotykam sympatyczną Szwedkę, podróżuje wraz z mężem kempingowozem, byli wiele razy w krajach nadbałtyckich jako przedstawiciele organizacji przekazujących pomoc humanitarną. Zatrzymali się na parkingu i relaksują się zwiedzając okolicę. Zainteresowały ją kajaki, więc opowiadam o Towarzystwie i spływach przez nie organizowanych. Moja rozmówczyni mieszka w północnej Szwecji, w górach, więc i temat wędrówek górskich się pojawia. Wieczorem przyjechała właścicielka terenu i umawia się z nami, że jutro rano powinniśmy jej przekazać opłatę za nocleg. Jeszcze udało nam się zrealizować spacer do wioski, jest tu zaledwie kilka domów, za to aż dwa (nieczynne) młyny z pełnym wyposażeniem w sprzęt sprzed I wojny światowej. Fantastyczne miejsce. Idziemy dróżką wysadzaną dębami daleko poza wioskę Vastse-Roosa, kilkaset metrów od nas widać białe słupki graniczne. Wracamy, komary nie dają żyć. Ognisko bez ognia na tarasie drewnianego budynku, ja sadowię się na werandzie powyżej, gdzie komarzyce nie tną tak zawzięcie.
3 czerwca, czwartek Kiedy zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy zwijać biwak przyjechała właścicielka na trzyosiowym wielkim quadzie. Skasowała po 3 euro od osoby za nocleg. Przy okazji porozmawiałem sobie z nią po angielsku. Okazuje się, że cały ten ośrodek jest poświęcony „leśnym ludziom”, zresztą taką też nosi nazwę. Jednym z ukrywających się był teść właścicielki. Pani zdecydowanie nie darzy sympatią Rosjan. Przyjeżdżają tu grupy młodzieży szkolnej, które oprowadza po okolicy i pokazuje zrekonstruowane ziemianki oraz opowiada historie związane z latami okupacji sowieckiej. Ciekawe miejsce i ciekawa inicjatywa. {Ale ździerstwo niesłychane lub brak talentów negocjacyjnych z naszej strony. Za nocleg w dużo lepszych warunkach pod namioty, ciepłą wodę i natryski bez ograniczeń, drewno i doskonałe miejsce na ognisko oraz świetnie wyposażoną kuchnię turystyczną, skasowano od nas jedynie po 5 euro od osoby w miejscowości Savukoski nad Kemijoki w północnej Finlandii.} (J.K.) Kajaki trzeba przeciągnąć po rozległej łące i zwodować poniżej jazu młyńskiego. W nurcie szybko płynącej tu rzeki są wielkie kamienie, trzeba uważać, aby nie wywrócić się, co przydarzyło się jednej z załóg. Nas ominęło to nieszczęście i spokojnie mogliśmy dojść do siebie po kilkudziesięciu metrach bystrza. Dalej rzeka jest równie urokliwa, pojawiają się progi skalne, bystrza, nieliczne przeszkody nie spowalniają zbytnio jazdy. Vaidava robi się coraz szersza, po kilkunastu kilometrach uchodzi do Mustjõgi, która meandrując prowadzi nas na zachód. Lata nad nami samolot, który zrzuca lekarstwo przeciwko wściekliźnie lisów, jedna taką kapsułę wyławiamy z rzeki. Pokazujemy je rybakom w łodzi, którzy tłumaczą po rosyjsku jej przeznaczenie, po czym odrzucają kostkę na brzeg.
Mustjõgi (pol. Czarna Rzeka, niem. Schwarzbach) Rzeka długości 84 km w południowej Estonii. Powierzchnia dorzecza wynosi 1820 km². Jest to największy estoński dopływ Gauji (niem. Livländische Aa, est. Koiva). Mustjõgi wypływa z jeziora Suur Saarjärv i Küünimetsajärv na wzgórzach w pobliżu miasteczka Antsla. Uchodzi do Gauji na granicy łotewsko-estońskiej ok. 2 km od wioski Tsirgumäe. Zadziwia bogaty biotop rzeki, w której występują 24 gatunki ryb (m. in. łosoś, troć, lipień, szczupak, węgorz, płoć, kleń, klenie, jazie, wzdręga, boleń, lin, kiełb, piekielnica, leszcz, karaś, miętus, okoń, głowacz białopłetwy). W niektórych dopływach rzeki (niem. Perlbach, Waidau) poławiano niegdyś perły.
Po przepłynięciu pod kilkoma mostami lądujemy na uroczej i rozległej łące na prawym brzegu rzeki. Miejsce biwaku wskazuje nam wysoko zawieszona i dumnie powiewająca flaga biało-czerwona. Jesteśmy w pobliżu wioski Hargla, której nieliczne zabudowania widać kilkaset metrów na północ. Rozbijamy się w upale, dziś do komarów doszła kolejna atrakcja – meszki. Są wszędzie i nie ma przed nimi obrony. Po pół godziny wszyscy jesteśmy pokąsani, pomimo założenia na siebie długich spodni i grubych polarów.
Hargla Pierwszy kościół w Hargli zbudowany został w XVI w., a po raz pierwszy wzmiankowany jest w dekrecie króla szwedzkiego Karola XI z 21 kwietnia 1694 r. o podziale ziem na część estońską i łotewską. Po spaleniu się drewnianej świątyni, w 1817 r. wmurowano kamień węgielny pod obecny kościół, którego budowa przeciągnęła się do 1821 r. Surowe wnętrze jest zgodne z nauczaniem Kościoła Ewangelicko-Reformowanego w Estonii. U dołu ołtarzu poświęconego 31 lipca 1877 r. znajduje się podpis artysty niemieckiego Emila Jacobsa (1802-1866). Ambona i ołtarz są w stylu neogotyckim, a cała świątynia w stylu historyzmu.
Popołudniu chcemy nieco oddalić się od totalnie zakomarzonej i zameszkowionej łąki nadrzecznej i idziemy do wioski. Od razu rzuca się w oczy biała sylwetka kościoła ewangelickiego (czyli tzw. kirchy) z charakterystycznym kogutem zamiast krzyża na wieży. Świątynia wygląda na nieużywaną. Miejscowość dosyć silnie wyludniona, nawet w centrum jest wiele opuszczonych drewnianych domów. Na skraju wioski sporej wielkości piętrowy budynek, wyglądający na dwór. W centrum długi zabytkowy budynek dawnej stajni mieszczący obecnie dom kultury i sklep. Za nim łączka z wielką huśtawką. Po drodze do biwaku mijamy koszmarne posowieckie zabudowania jakichś warsztatów samochodowych, gdzie na podłodze i stołach walają się nader liczne butelki po alkoholach wszelakiego rodzaju. Jest tu też sprytny zakład produkujący jakieś chemikalia na bazie dziwnych granulek niewiadomego autoramentu. Przed nami maszerują dwie kobiety z kijami do nordic walking. Fantastyczny widok na tym pustkowiu. Meszki nie dają żyć, ognisko przemienia się w pole bitwy z nimi. Jutro czeka nas bardzo długi etap o długości 51 kilometrów, a to już nie są przelewki.
4 czerwca, piątek Ciekawostką jest to, że przez ostatnie cztery dni zrobiliśmy 65 km, a dziś mamy dmuchnąć etap o długości 51 km. Zaiste, im dłużej trwa spływ, tym dłuższe etapy. Ale co zrobić, zachciało się spływu, to się spływa i nie marudzi. Ruszamy więc o godz. 9. Rzeka Mustjõgi meandruje niesłychanie, co widać, słychać i czuć. Z mapy wynika, że do jej ujścia do Gauji mamy ok. 12 km. Ale w linii prostej nie ma pewnie dalej niż 7-8 km. Pogoda nas dziś rozpieszcza, wcale się nie spieszymy, trzeba rozłożyć siły na cały dzień. Po kilku kilometrach docieramy do miejsca, gdzie na szczycie wzgórza zbudowano wysoką, o stalowej konstrukcji, wieżę obserwacyjną. Wysiadamy z kajaków, wchodzimy ścieżką na polankę pod wieżą, gdzie postawiono wiatę i wyznaczono miejsce biwakowe. A potem wspinamy się po 100 stopniach na platformę widokową. Widok nie z tej ziemi – panorama rozciąga się dookolna, pod nami ładny kawał Estonii i Łotwy. Dopiero z tej wysokości widać, jak bardzo meandruje Mustjõgi, niesamowity jest to widok. Aż się nie chce schodzić do kajaków. Nadeszła w końcu ta wiekopomna chwila, gdy Mustjõgi wpadła do Gauji, która w tym miejscu jest już dosyć szeroka. Gauja nie meandruje już tak ochoczo jak na dostojną rzekę przystało, ale też tworzy piękne zakola. Jedziemy na szarym końcu stawki, gawędzimy z załogą innego kajaka, integrujemy się na środku rzeki i wzmacniamy siły przezacną i krzepką ambrozją serwowaną przez kapitana i sternika drugiego kajaka. Obie załogi, o czym warto wspomnieć – w składzie mieszanym, są w siódmym niebie. Trwaj chwilo, trwaj.
Gauja Gauja (niem. Livländische Aa lub Treider-Aa, est. Koiva, st. Est. Torejda, łac. Govia) – rzeka długości 452 km, w dolnej części spławna. Bierze początek w tzw. Szwajcarii Liwońskiej, płynie przez Liwonię i miasta Wolmar, Kieś (łot. Cēsis, niem. Wenden) – dawna siedziba mistrzów zakonu kawalerów mieczowych i zakonu inflanckiego, Siguldę – dawna siedziba marszałka zakonu inflanckiego, a na koniec wpada do Zatoki Ryskiej w pobliżu Rygi. Jej dolny bieg stanowił kiedyś granicę etnograficzną między Łotyszami a Estończykami.
Nie spieszy nam się, pogoda cudna, tyle że wiatr bardzo nam się daje we znaki. A dziad akurat dmucha w twarz i chociaż nurt rzeki szybki i niesie nas bystro, to jednak rzeczony wiatr sprawia, że musimy cały czas ostro pracować wiosłami. Na zakolach rzeki, po wewnętrznej stronie pojawiają się piękne piaszczyste plaże. Na jednej z nich zbieramy się wszyscy i odpoczywamy przed ostatnim odcinkiem. Ambitne załogi pędzą naprzód, mniej ambitne podziwiają piękno przyrody i delektują się słonecznym popołudniem. Nie ma po co się spieszyć, tu jest tak uroczo, rzeka płynie lasem, co jakiś czas widzimy bobry wskakujące do wody, puszcza wokół gęsta, śladów człowieka prawie nie widać. Ot, jakaś dacza, most jeden czy drugi i tyle. Co kilka kilometrów polanki z zejściem do rzeki, dogodne miejsca na biwak dla mniej licznych grup. Robimy jeszcze w grupie czteroosobowej postój na szerokiej łasze gorącego piasku, spożywamy ostatnie krople darów natury. Jeszcze tylko kilka zakoli i już pojawia się solidny most, za którym witają nas ci, którzy dopłynęli wcześniej. Jest godzina 20, więc razem z przerwami na odpoczynek jechaliśmy 11 godzin. Nieźle. Ale za to 51 km za nami i to przy wietrze w twarz. Nasze pole biwakowe jest terenem oficjalnie przeznaczonym do biwakowania, jest tu wiata, kontener na śmieci (pełny), stół z ławami. Wyjście z rzeki piaszczyste, dogodne do wciągania kajaków. Dzisiaj ognisko rozpalamy nieco później, o godz. 21.30. Kiedy już poszedłem spać około północy, zbudziły mnie krzyki na zewnątrz namiotu. Okazało się, że mamy nieproszone odwiedziny 4 podpitych młodzieńców wykrzykujących różne różności w języku rosyjskim. A że po rosyjsku rozumiemy, więc wiemy czym pachnie tolerowanie tego typu zachowań. Młodzieńcy wygrażają nam i szarpią za namioty. Dzwonię więc na międzynarodowy numer ratunkowy 112 i rozmawiam z policjantem. Wzywam ich do nas, przy okazji uściślam nasze położenie: most na Gauji, 14 km od miasta Walka, 30 km od Smiltene. Po 15 minutach pojawia się radiowóz z dwoma policjantami i policjantką. Wyłapują podpite towarzystwo w liczbie sztuk 3. Jeden wyróżniający się spokojem młodzieniec stoi i gaworzy z nami. Policjanci pakują dwójkę do bagażnika, ku nieopisanemu naszemu zdziwieniu, a jeden ląduje na tylnym siedzeniu. Policja odjeżdża, a ja z kolegą odprowadzamy czwartego młodzieńca, który nocuje w namiocie 800 metrów w górę rzeki. Dyskutujemy po rosyjsku, młodzieniec twierdzi, że pracuje „w prestiżnoj firmie” i niewiele go łączy z tamtą trójcą. Wychwala Polskę, którą kiedyś odwiedził i stawia Łotwie za wzór. Jak to ładnie ujął słowami: „W Łatwi niczewo kromie liesow nie ostałos. Na chuj nam liesa, Ewrosojuz pierejebal wsie zawoda”. Zostawiamy go przy namiocie i wracamy. Jest jasno, toż to prawie 4 rano. Przy namiotach stoi inny samochód, tym razem pani policjantka przyjechała cywilnym. Spisujemy zgłoszenie i opis wydarzeń. Ale się namęczyłem pisząc cyrylicą. Nie praktykowałem tego od wiek wieków. Wreszcie przed godz. 5 idę się zdrzemnąć. To był długi, pełen wrażeń dzień.
5 czerwca, sobota Dziś noc należała do krótkich. Raptem przytuliłem się do karimaty na trzy godziny. Okazało się, że nie płyniemy dalej, choć wczoraj padł taki pomysł. Jakoś tak wszyscy nie w humorach po nocnych wydarzeniach. Pucujemy kajaki i ładujemy je na przyczepkę. Pogoda fantastyczna, więc opalanie idzie na całego. A że polanka okazuje się być niezłą patelnią, to ciała szybko nabierają brązowego odcienia. Po obiedzie przewidujemy odjazd, udamy się do miasta Valmiera, aby zrobić tam sobie postój celem zadośćuczynienia przepisom o czasie pracy kierowcy autokaru.
Valmiera Do 1917 Wolmar (nazwa niemiecka używana w języku polskim), w jęz. Ros. Włodimirec - miasto w północno-wschodniej części Łotwy, w Liwonii, po obu stronach rzeki Gawija\Aa Inflancka (Gauja), na skrzyżowaniu kilku ważnych dróg, ok. 100 km od Rygi, stolicy kraju, 50 km od granicy z Estonią, stolica okręgu Valmiera, 27 515 mieszkańców (2006), z czego 1% przyznaje się do narodowości polskiej. Valmiera i jej okolice to jedne z najwcześniej zasiedlonych terenów na Łotwie. Znaleziska archeologiczny potwierdziły obecność stałych siedzib ludzkich na tym terenie już 9000 lat temu. W XI w. znajdował się tu gród o nazwie Tälava. Murowany zamek w Wolmarze wzniesiony został przez zakon kawalerów mieczowych w roku 1224 za rządów drugiego mistrza zakonu Volquina (Schenk von Winterstaedt). Po raz pierwszy jako miasto Valmiera jest wspominana w 1323 roku. Właściwa lokacja miała najprawdopodobniej miejsce co najmniej 40 lat wcześniej, kiedy to mistrz krajowy zakonu inflanckiego Willekin I von Endorp wzniósł tu w 1284 r. kościół. Wieża kościelna dobudowana została w drugiej połowie XIV w.. Valmiera była członkiem Hanzy od XIV do XVI wieku. Przynależność do tego związku przyniosła znaczący rozwój handlu i transportu. Wolmar włączył do Rzeczpospolitej w 1561 roku król Zygmunt August po pakcie wileńskim. W 1601 roku podczas wojny ze Szwecją o Inflanty został zdobyty przez Szwedów i odbity po oblężeniu w dniu 19 grudnia przez hetmana Jana Zamoyskiego. Ponownie Wolmar Szwedzi zdobyli w 1622 roku podczas IV wojny polsko-szwedzkiej. Miasto na krótko znalazło się w rękach polskich w 1657 r. Rzeczpospolita zrzekła się formalnie Wolmaru w 1660 roku wraz z częścią Inflant w Pokoju oliwskim. Podczas wielkiej wojny północnej Valmiera była zniszczona i spalona w 1702. Następnie miasto dzieliło losy północnej Liwonii. Po I wojnie światowej znalazło się w granicach niepodległej Łotwy. Podczas okresu ZSRR nieopodal Valmiery znajdowała się baza wojsk lotniczych Liepas. Źródło: Wikipedia
Po godz. 14 ruszamy, najpierw w kierunku Walki, a potem główną szosą międzyrejonową do Valmiery. Na pierwszy rzut oka wydaje się to być zadbane miasteczko, a wrażenie to pogłębia się w miarę dokładniejszego jego poznawania. Zatrzymujemy się na placyku w śródmieściu i mamy przed sobą 2 godziny wolnego czasu. Najpierw idziemy w kierunku kościoła św. Szymona, którego zwalista sylwetka góruje nad miastem. Niestety, kościół jest zamknięty na trzy spusty.
Kościół św. Szymona Zbudowany na polecenie wójta krzyżackiego Wilhelma de Schauerburg w 1284 r. zachował główne cechy średniowiecznej romańskiej architektury sakralnej. Jest to trójnawowa bazylika z prezbiterium zakończonym poligonalną apsydą przypominająca kościół św. Jana Chrzciciela z Wenden (Cesis, Kieś). Wielokrotnie przebudowywaną później budowlę wzniesiono z kamienia i cegły. W zachodniej ścianie zachowało się ceglane obramowanie romańskiego portalu. Prezbiterium jest zwieńczone swojego rodzaju fryzem z niewielkich nisz przedzielonych wąskimi oknami z półokrągłym zakończeniem. Mury zewnętrzne podparte są solidnymi przyporami. Wewnątrz znajdują się płyty nagrobne mistrzów prowincjonalnych, biskupów i patrycjuszy z XV i XVI w., barokowa ambona z 1729 r. (stolarz Schroeder), obrazy z XVIII w. (m. in. obraz ołtarzowy „Kuszenie Chrystusa” K. Fogela-Fogelsteina z 1842 r.), witraże z XIX w. (warsztat witrażowy w rydze E. Tode) oraz prospekt organowy (1780-1783) zbudowany przez Heinricha Andreasa Konciusa i Johana Andreasa Steina. W 1535 r. zmarł w nim nagle podczas nabożeństwa mistrz Walter von Pletenberg. Z udostępnionej platformy na wieży rozciąga się rozległy widok na miasto i dolinę rzeki Gauja.
Zamek Wolmar Zakon kawalerów mieczowych przystąpił do budowy zamku w 1224 r., wykorzystując naturalne warunki obronne okolicy. Wewnątrz murów zbudowano kaplicę, a na rogach dziedzińca wzniesiono baszty. Prace budowlane trwały prawie 100 lat. Po raz pierwszy został zdobyty w 1577 r.; zamek przeszedł wtedy w ręce biskupa Wenden (łot. Cesis, pol. Kieś). W 1600 r. Wenden zdobyli Szwedzi pod dowództwem Karola Gilenhelma, ale zaraz potem przekazują miasto Polakom. W 1658 r. zamek po raz kolejny zajęły wojska szwedzkie dowodzone przez feldmarszałka Duglasa; tym razem miasto nie wróciło już do Rzeczpospolitej. W tym czasie wokół zamku wzniecono umocnienia polowe typu bastionowego.
Legendy z Valmiery W średniowieczu osadzie przysługiwał tytuł miasta, jeśli była otoczona murem. Ale liczne konflikty zbrojne nie szczędziły cegieł i kamienia, często z murów zostawały zaledwie fragmenty, reszta zaś leżała w gruzach. Ale kościół św. Szymona przetrwała do dziś. Jest z nim związana ciekawa historia. W czasie pierwszej wojny północnej (inflanckiej) wojska cara Iwana Groźnego otoczyły miasto w 1570 r., a dach kościoła został trafiony dwoma pociskami. Na szczęście nie zniszczyły one ołtarza ani ścian świątyni. Miejscowa ludność przyjęła to jako dobrą wróżbę i na pamiątkę tych wydarzeń wmurowała owe dwie kamienne kule armatnie w ścianę kościoła, gdzie do dzisiaj można je oglądać.
No to kolej na ruiny krzyżackiego zamku nad Gaują. Zachowały się resztki murów obronnych i budynku konwentu. Na terenie zamku jest muzeum regionalne. Od strony łączki położonej tuż za murami zamku dobiegają nas śpiewy i okrzyki, więc raźno tam tuptamy. Okazuje się, że bawi się tam kilkadziesiąt osób, gości weselnych wraz z parą młodą. Przyśpiewki inicjują prawdopodobnie wynajęte pracownice muzeum ubrane w gustowne stroje ludowe. Ależ zabawa przednia, przyśpiewki, wyliczanki, wszyscy się przednie bawią. Robię wiele ciekawych zdjęć, a śpiewy zwabiły tymczasem kilku kolejnych uczestników spływu. Zawsze zadaje sobie wtedy pytanie: dlaczego w Polsce nie kultywuje się takich zwyczajów? Znam odpowiedź, ale jest ona nader smutna. Schodzimy stromymi schodami nad rzekę, w zapadłym zaułku znajdujemy bar, ale ceny piwa odstraszają. Idziemy więc alejkami nad zalewem z fontanna w kierunku dużego centrum handlowego. W markecie robimy ostatnie zakupy na Łotwie i ciężko objuczeni wracamy do autokaru. Teraz czeka nas już tylko nocny przejazd do kraju.
6 czerwca, niedziela J.K.: W domu nie czeka już na nas z utęsknieniem kot Filon – biedaczek w sierpniu ubiegłego roku zakończył swój 16-letni żywot. Bardzo go brakuje.
|
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() |
||
|