Archiwum imprez | 2009 | 1. XII Nadbałtycka Wiosna | Relacja
„XII NADBAŁTYCKA WIOSNA” ESTONIa 1. Rzeki Põltsamaa, Pede i Ema do jeziora Võrts 6 - 14.06.2009 prowadzący: Jan Kramek Część rekonesansowa Rzeka Põltsamaa.
Rzeki Põltsamaa uroki wszelakie w słońcu i deszczu w biegu swym do jeziora Võrtsjärv niespiesznie AD 2009 poznane
Adalbertus Civitas Radomiensis AD 2009 Podstawowy tekst jest autorstwa Wojciecha Federowicza (W.F.). Został uzupełniony koniecznymi (np. zwielokrotnienie wątku narracyjnego) lub namolnymi wtrętami przez Jana Kramka (J.K.) za zgodą rzeczonego Adalbertusa – niech wszyscy potomni i współplemieńcy w Civitas Radomiensis (i nie tylko) będą mu po wsze czasy wdzięczni. 6 czerwca, sobota Właściwie to dopiero dziś wyjechaliśmy zagranicę, więc opowieść zaczyna się wczesnym rankiem.{Wspomnieć jednak wypada, że poprzedniego dnia „dostaliśmy 1 godz. w plecy”, gdyż za Broniszami na bocznej drodze utworzył się korek spowodowany wyciąganiem wraka samochodu, który dzień wcześniej nie zmieścił się w zakręcie i wylądował na prywatnej posesji.} (J.K.) Przejazd przez Litwę jak zwykle bez historii, w Bausce na Łotwie zajeżdżamy do marketu Maxim. Stały punkt programu, dobrze że mam jakieś pojedyncze łaty, więc zaopatrujemy się w ciemne pieczywo, jakieś słodycze i napoje. Potem już przed siebie obwodnicą Rygi, przez Saulkrasti, Parnawę w Estonii i docieramy do Paide. Miasteczko skądinąd zapewne ciekawe, wszak znajdują się tu ruiny sporego zamku krzyżackiego. Nam jednak dziś nie zwiedzanie w głowie. W bankomacie pobieramy pieniądze, a jest to tak popularna operacja, że biorą w niej udział praktycznie wszyscy uczestnicy wyjazdu. Postanawiam zwiększyć swój budżet o 500 koron estońskich. Paide (pol. Biały Kamień, niem. Weißenstein, ros. Biełyj Gorod) Miasto w Estonii (58°53′N; 25°33′E), stolica regionu Järva. Zamieszkiwane przez ok. 9 tys. osób. Pierwsze wzmianki pisane pochodzą z 1265 r., kiedy mistrzem krajowym liwońskim (inflanckim) był Konrad von Madern. Prawa miejskie nadano 30 września 1291 r. Zamek był siedzibą komtura. 4 maja 1343 r. stłumiono powstanie Estów. Na początku pierwszej wojny inflanckiej w 1558 r. wojska Iwana IV Groźnego spaliły miasto, ale nie udało im się zdobyć zamku bronionego przez Bernda von Smerten. Dwa lata później wojska moskiewskie ponownie obległy miasto, ale dowódca załogi Caspar von Oldenbockum odprł atak. W 1562 r. zamek oblegały wojska szwedzkie pod dowództwem Horna Klas Kristerssona, który zmusił do kapitulacji obrońców dowodzonych przez Johanna Grolli. W 1571 r. Moskale ponownie oblegali miasto, ale bez oczekiwanego rezultatu. Dopięli swego dwa lata później po oblężeniu przez Iwana Groźnego w 1573 r. Zamek w Białym Kamieniu został odbity przez Szwedów 8 lat później, kiedy Stefan Batory (Stephanus, Dei gratia rex Poloniae et magnus dux Lithuaniae, Russiae, Prussiae, Masoviae, Samogitiae, Kiioviae, Volhyniae, Podlachiae, Livoniaeque, necnon princeps Transylvaniae) w czasie swojej III wyprawy na Moskwę stał pod Pskowem. Podczas wojny polsko-szwedzkiej 1600-1611 w dniu 30 września 1602 roku zamek w Białym Kamieniu zdobyły wojska polskie pod dowództwem hetmana Jana Zamoyskiego, który wcześniej na przedpolach zamku odniósł zdecydowane zwycięstwo nad przeważającymi liczebnie wojskami szwedzkimi. W dniu 25 września 1604 roku pod Białym Kamieniem miało miejsce zwycięstwo wojsk polskich pod dowództwem Jana Karola Chodkiewicza nad wojskami szwedzkimi dowodzonymi przez Arvida Stålarma i hiszpańskiego najemnika Alonzo Cacho de Canuta. Polacy panowali na zamku przez sześć lat do roku 1608. Był to najdalszy północny zasięg rzeczywistego władania Rzeczypospolitej w Inflantach. Po nich miasto i okolicę znów zajęli Szwedzi, ale postęp techniki wojskowej sprawił, że zrujnowana twierdza straciła znaczenie militarne. Miasto zostało spalone przez Rosjan w czasie Wojny Północnej w 1703 r., po której na 200 lat weszło w skład imperium carów. (J.K.) Deszczyk sobie kapie, raz większy, raz mniejszy, czasami zanika. Pogoda więc mało ciekawa, zwłaszcza mając perspektywę rozbijania namiotu. Docieramy szutrowymi dróżkami do małej wioszczyny o krótkiej i zwięzłej nazwie Ao. Skręcamy w polną drogę, mijamy zalew na rzece Põltsamaa. Autobus zostaje przy rzece, a trzyosobowa grupa wypadowa ze mną w składzie idzie szukać noclegu. Nasza dróżka przekracza kolejny potok, a most tam źle rokuje jak na ciężar autokaru. Dochodzimy do zabudowań wioski Räitsvere, gdzie spotykamy młodego tubylca w samochodzie terenowym. Okazuje się, że ma tu letniskowy dom, pokazuje mało atrakcyjną łączkę, jako miejsce ewentualnego biwaku. Chyba to kiepski pomysł, a i autokar nie dojedzie. Dziękujemy i obiecujemy pokazać się, jeśli nic lepszego nie znajdziemy. Reszta ekipy, która pozostała przy autokarze znalazła tymczasem niezłą i suchą łączkę nad zalewem, kilkanaście metrów od drogi. A że jest też miejsce na zaparkowanie autokaru, podejmujemy decyzję o zabiwakowaniu w tym miejscu, które nie wygląda na teren prywatny. Sprawnie rozbijamy namioty, jest bardzo zimno, już dawno nie pamiętam takiego zimnego początku spływu. Jesteśmy na 112,5 km Põltsamaa jõgi licząc w górę od jej połączenia z Pedja jõgi. Põltsamaa jõgi Rzeka w środkowej Estonii o długości 135 km oraz powierzchni dorzecza 1310 km2. Płynie z północy na południe z wyżyny Pandivere aby połączyć się z rzeką Pedjajõgi tworząc krótką (4,3 km) rzekę Pedejõgi (w czasach sowieckich uznawana była za dolny odcinek Pedji) o powierzchni dorzecza 2710 km2 i uchodzącą do Emajõgi. Rzeka o bardzo urozmaiconym i malowniczym otoczeniu przegrodzona jest 7-ma jazami wymagającymi obnoszenia kajaków. Ich istnienie wskazuje, że w przeszłości rzeka na wielu odcinkach była regulowana niestety, ale na szczęście natura odbiera co jej i za bardzo rzeki to nie oszpeciło, choć woda szybciej z niej ucieka. (J.K.) Po obiedzie wałęsamy się po okolicy, pojawia się słońce, więc humory się poprawiają. Odkrywamy po drugiej stronie dróżki kilka zadbanych zabudowań, wokół których rozciągają się wystrzyżone trawniki. Ewidentnie są to domki letniskowe, co prawda dziś niezaludnione, ale na pewno często odwiedzane. Aż przyjemnie się przespacerować po takich trawnikach. Zimno jest tragiczne, nie wiem w co się jeszcze ubrać, aby nie zamarznąć. A przecież to czerwiec, powinno być cokolwiek cieplej. Ognisko wieczorne o z góry ustalonej porze się odbyło, a jakże. Jutro w planach dzień wolny. Idziemy spać szczękając zębami. Nawet w śpiworze mi zimno. 7 czerwca, niedziela Noc nad zalewem Ao przeszła do historii. Lodowato było, na namiotach szron, woda w menażkach zamarzła, no horror. Ranek powitał nas słoneczkiem, więc jest nadzieja na takiż dzień. Dzielimy się solidarnie na dwie grupy i ruszamy kajakami na zwiedzanie okolicznych rzeczek. Załapujemy się do pierwszej grupy i płyniemy na środek zalewu, opływamy wyspę i zanurzamy się w Põltsamaa, która płynie wąskim korytarzem przez zabagniony teren z zagajnikami karłowatych brzóz. Dziwne miejsce, takie tajemnicze i ciche. Tylko ptaki wokół nas, woda i zieleń traw. Dopływamy do kilku odnóg, wpływamy w nie, ale po chwili wycofujemy się nie bez problemów, bo strugi wąskie, wyżej zawalone drzewami. Lądujemy na suchym brzegu, gdzie dogasa ognisko rozpalone przez kilku wędkarzy. Pięknie tu, nie będę tego ukrywał. Taka specyficzna atmosfera w powietrzu i poczucie znajdowania się pośrodku niczego. Popłynęliśmy w przepięknej wiosennej scenerii w górę 4,5 km aż do pierwszego zwalonego drzewa, które trzeba byłoby obnosić. Nosiłem się z zamiarem rozpoczęcia spływu na 122,5 km, ale byłoby bardzo dużo zwałek do 117 km i mógłby być problem pokonania w ciągu jednego dnia tych 5,5 km nawet kajakami bez bagażu, gdyż pozostałe 4,5 km nie nastręczyłoby problemów, o czym właśnie się przekonaliśmy, zaliczając przy okazji najdalej na północ wysunięte miejsce naszych dotychczasowych kajakowych wypraw (59,03109 N; 26,18274 E). (J.K.) Druga grupa rusza po naszym powrocie, ale mają nieco gorszą pogodę, niebo zdążyło się już zasnuć chmurami. Jest jeszcze sporo czasu do wieczora, więc postanawiamy przejść się do pobliskiego miasteczka Rakke. Wybieramy drogę przez osadę Räitsvere, potem polami i lasami na grzbiecik, gdzie zaczynają się zbudowania Rakke. Schodzimy do miasteczka obok potężnego młyna. Główną droga spacerujemy po miasteczku, niewielkim ale czystym. Właściwie nie ma tu co robić, po przejściu torów rozciąga się teren sporej wytwórni wapna, więc zawracamy. Znajduje się tam też kopalnia, kruszarnia oraz piec do wypału wapna. Produkcja i sprzedaż obejmuje kamień wapienny, produkty węglanowe oraz wapno palone. Wizyta w sklepie spożywczym wnosi wiele ożywienia i pozwala zyskać siły na drogę powrotną. W Rakke stwierdzamy obecność dużej szkoły i skromnego muzeum, na pobliskim skwerku tryska niewielka fontanna. Tak trzymać. Opuszczając zabudowania Rakke natykamy się na ciekawostkę. Na terenie posesji stoi olbrzymi głaz postawiony w pionie i spętany potężnym łańcuchem okrętowym. Ciekawa symbolika sprawia, że zachodzimy do sąsiedniego gospodarstwa zasięgnąć języka. Młoda para nie rozmawia po rosyjsku, kierują mnie ku starcowi, który pojawia się na podwórku. On że chętnie nawiązuje rozmowę w rzeczonym języku i choć sam jest Estończykiem, to wiele lat w młodości pracował w głębi Rosji, stąd znajomość języka. Mówi o swoim bracie, który zmarł i miał cos wspólnego z głazem, ale kieruje mnie do szwagierki, która powinna znać szczegóły. No to idziemy do szwagierki staruszka, jakaś postać pojawia się i znika na podwórku, rezygnujemy ze ścigania cienia. Kiedy maszerujemy obok ogrodzenia, zauważamy przyglądającą się nam kobietę. Przystajemy, a ona zbliża się do ogrodzenia. Zaczynamy rozmowę po rosyjsku, ale kobieta pyta, czy nie wolimy po angielsku. No, jakże by nie. Opowiada o swoim mężu, który zauważył, jak podczas budowy pobliskiej drogi wykopano olbrzymi głaz. Poprosił operatora dźwigu o postawienie go pionowo w swoim ogrodzie i opasał łańcuchem. Kobieta nie ujęła tego dosłownie, ale wyczuliśmy, że łańcuch symbolizować miał zniewolenie Estonii przez Sowietów. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę, pani jakoś nabrała zaufania, okazała się emerytowaną bibliotekarką, która pracowała w Tartu. Wyraźnie nie lubiła Rosjan i opowiedziała o przypadkach pożarów 4 świątyń ewangelickich w okolicy tuż po odzyskaniu przez Estonię niepodległości. Na pytanie o sprawców, powiedziała: a wszyscy wiedzą kto, wy też się domyślacie… Domyślamy się. To teraz przysiółek Rakke, ale przed wojną to była osobna wieś z 200 mieszkańcami. Dziś zostało 5 gospodarstw i 20 osób. Takie czasy, ludzie uciekli do Finlandii i Szwecji. Znowu się popołudniu zrobiło chłodno, a nawet lodowato zimno. Też sobie czas na pływanie kajakiem wybraliśmy. Chmury pędzą po niebie, sięgają grubą warstwą po horyzont, nie wróży to niczego dobrego. Dowiedzieliśmy się, że podczas naszego popołudniowego spaceru, na nasz biwak przyjechała policja wezwana przez właścicieli domków letniskowych, którzy po przyjeździe zauważyli, że korzystamy z ich toalety obok domu. A więc naruszyliśmy ich mir domowy „Era valdus” (teren prywatny). Śmieszna sprawa, ale komandor spływu musiał się nagadać z policjantami. Przyjechali z wyraźną instrukcją zwierzchników wykurzenia nas z tego miejsca. Na nic zdały się tłumaczenia, że miejscowi wskazali nam to miejsce jako publiczne i wykorzystywane do biwakowania. Przekonał ich wstępnie argument, że nasz kierowca właśnie kończy kolejne piwo, a i niektórzy z kajakarzy są już też pod wpływem. Może w Estonii można kierować autobusem w takim stanie, czy pływać kajakami, ale w Polsce nie wolno i w takim przypadku obowiązują nas przepisy bardziej restrykcyjne. Byli wyraźnie skonfundowani i długo konferowali przez komórkę ze zwierzchnikiem. Ostatecznie podnieśli problem naszej defekacji, ale ta ostatnia wątpliwość została rozwiana po zademonstrowaniu stosownej pantomimy przez nieocenionego „dziadka Jacka”. Koniec końców dostaliśmy dyspensę na pobyt w tym miejscu przez jeszcze jedną noc. Po powrocie do Warszawy i zasięgnięciu języka okazało się, że od 1 stycznia 2009 roku można w Estonii biwakować jedynie w miejscach wyznaczonych na terenach publicznych, czego wcześniej nie wiedzieliśmy. Ot już kolejny kraj stał się nieprzyjazny trampom. (J.K.) 8 czerwca, poniedziałek Dziś już tak nie zmarzłem jak poprzedniej nocy, ale nie wiem, czy jest się z czego cieszyć. Takie ocieplenie nocne źle rokuje na dzień. Ale rano pogoda dopisuje, wieje lekka bryza, chmury leniwie rozpychają się na niebie, ogólnie nie jest źle. Zwijamy biwak i pakujemy rzeczy do autokaru, a tylko niewiele zabieramy do kajaków. Niektórzy wsiadają już na zalewie i dopływają do jazu, my akurat przenosimy kajak przez drogę i wodujemy poniżej jazu, na lewym brzegu Põltsamaa. Za chwilę pierwszy most w dniu dzisiejszym, za chwilę niski jaz i przenoska w tym miejscu lewym brzegiem (110,9 km rzeki). Jedna z koleżanek zalicza tzw. kabinę, czyli wywraca się jej kajak do góry dnem. Zastajemy ją przy wylewaniu wody plastikowym pojemnikiem po ciastkach. Pytamy się, czy sobie poradzi, na co uzyskujemy twierdzącą odpowiedź. Po dopłynięciu do mety dzisiejszego etapu okaże się, że przy wsiadaniu do kajaka znowu omsknęła się jej noga i ponownie kajak zrobił jej psikusa i dziewczyna wpadła do wody. Rzeka płynie rzadkim lasem, potem pojawiają się na jej brzegach łąki. Zdarzają się krótkie bystrza, które przyspieszają jazdę i powodują przypływ adrenaliny. Widać jednak efekty prac melioracyjnych, na kilku odcinkach rzeka wydaje się mieć nienaturalnie proste koryto, tak jakby ktoś wyprostował jej meandry. Dopływamy do mostu (102,8 km), gdzie zasłużony popas celem konsumpcji jadła i napojów. Wysiadam na lewym brzegu i wracam się wzdłuż brzegu śladem między zaroślami, którym prowadzi ścieżka przyrodnicza opisana na tablicy umieszczonej na jej początku, tuż poniżej nasypu drogi. Jest tam też mapa pozwalająca zorientować się, gdzie w ogóle się znaleźliśmy w tej głuszy. Nie za bardzo da się podążać tą ścieżką, zarośniętą wysokimi trawami i wytyczoną podmokłym terenem. Jeszcze ok. 3 km i lądujemy przed mostem na prawym brzegu rzeki (100 km). Ciągniemy lub przenosimy kajaki 200 m wzdłuż nędznej drogi aż na rozległą łąkę. Namęczyłem się setnie jak zniewolony, głodny i kiepsko opłacany burłak ciągnący na linie łajbę i to w dodatku po trawie pod górę. Życie bywa okrutne. Rozbijamy namioty, jak zwykle mnóstwo przy tym zabawy, śmiechu. Techniki rozbijania namiotów są różne, ważne by były skuteczne. Potem koniecznie coś na ciepło trzeba uwarzyć, bo brzuszki puste, a jak puste, to wysyłają niepokojące sygnały do mózgu. Dobra pogoda się utrzymuje, delikatne chmurki chronią przed bezpośrednimi promieniami słonecznymi. Dziś jestem w ekipie przygotowującej ognisko wieczorne, ruszam więc z resztą z mojej ekipy na poszukiwanie gałęzi. Jest ich mnóstwo w pobliskim lesie, trzeba tylko przyciągnąć. Co też i robimy w pocie czoła przez prawie godzinę. Do naszych zadań należy też spięcie kajaków na noc specjalną linką. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Namioty stanęły na rozległej płaskiej łące pod rzędem kwitnących bzów przy pozostałościach wiejskiej zagrody. Biwak namierzyliśmy ze zdjęć satelitarnych i zweryfikowaliśmy poprzedniego dnia rano wykorzystując do tego celu nasz autokar. (J.K.) Dziś znacznie cieplej niż w poprzednich dniach, nareszcie można nie zakładać kurtki od samego rana do wieczora. Co za ulga. Popołudniowa sjesta na łące w pewnym momencie się nudzi i ruszamy w kilka osób szutrową dróżką w poszukiwaniu domów i pitnej wody. Idziemy ładny kawałek do najbliższego chutoru. A tam niespodzianka, subtelna i miła młoda kobieta mówiąca po angielsku nalewa nam wody do butelek. Plącze się obok niej małe dziecko, obecności tatusia nie stwierdzono. Inna grupa poszła tą samą drogą w drugą stronę, znaleźli tylko trzy rozpadające się drewniane chaty na zarastającej polanie. Dziwna okolica. Nad rzeką przy moście znajduje się duża tablica z mapa i opisem parku krajobrazowego Endla. Wynika z niej, że wpływanie na jeziora jest zabronione do końca czerwca, więc bylibyśmy natrętami pojawiając się tam jutro. Ale komandor bardzo chce wpłynąć na jezioro Endla będące ostoją dzikiego ptactwa. A przecież jest właśnie okres lęgowy. Ekosystem bagienny Endla System bagien Endla o ogólnej powierzchni 250 km2 jest jednym z najważniejszych ekosystemów wód lądowych w Estonii w skład którego wchodzą różne rodzaje podmokłych terenów: bagna, jeziora, lasy bagienne i rzeki. Park krajobrazowy Endla obejmujący 101,1 km2 powstał w 1985 r. celem ochrony centralnej części ekosystemu bagien i źródeł krasowych wyżyny Pendivare zamieszkiwanych przez różne gatunki flory i fauny. Osiem kompleksów bagiennych połączonych jest rzekami i kanałami. Największe bagna, to: Linnusaare (1200 ha) i Toodiksaare (1100 ha). Na terenie parku znajduje się sześć jezior będących pozostałością po stopniowo wysychającym jeziorze Wielka Endla. Dwa największe jeziora stanowią rezerwat ornitologiczny zamknięty dla turystów na okres lęgowy ptaków. Siedziba parku znajduje się w wiosce Tooma, gdzie można znaleźć wszystkie informacje. W pobliżu wytyczono szlak przez bagna prowadzący po drewnianych podestach. Rozległa otulina bagien została zmeliorowana, co spowodowało obniżenie wód gruntowych i co za tym idzie większe urozmaicenie porastającej brzegi roślinności, o czym mieliśmy się przekonać następnego dnia. (J.K.) 9 czerwca, wtorek Rano niestety rozpadało się i chwilowo czekamy na zmianę pogody. Po dłuższej chwili faktycznie chmury się podniosły i podjęliśmy decyzje o zwinięciu biwaku. Nosimy kajaki te 200 m do rzeki, ja burłaczę po śliskiej i mokrej na szczęście trawie, poza tym dziś jest lekko z górki. Ruszamy o godz. 12 i już wiadomo, że nie zdążymy wpłynąć na jezioro Wielka Endla, po obu brzegach rozciąga się rezerwat, cicho, majestatycznie, słychać tylko plusk wioseł i śpiewy ptaków. Docieramy do ciekawego miejsca, gdzie rzeka się rozgałęzia (92,6 km)na lewe ramię prowadzące do jeziora Endla i prawe, które jest właściwą rzeką Põltsamaa. Dobijamy do brzegu, na którym postawiono tabliczkę-drogowskaz pokazującą oba te kierunki. Długi drewniany pomost po zabagnionej łące prowadzi nas do atrakcyjnego miejsca odpoczynku. Czekają tu ławy, stoły i miejsce na ognisko z podwieszonym uchwytem na kociołki i rusztem do smażenia ryb. Full wypas dla wędkarzy i nielicznych zapewne turystów. Odpoczywamy, zaczyna przygrzewać słońce, więc i humory coraz lepsze. Kontynuujemy dzisiejszy odcinek, rzeka wyraźnie przyspiesza, nurt jest wyraźny, a nawet pojawiają się w nim głazy. Szerokość rzeki zmienna, raz rozlewa się szeroko, raz zwęża, przyjemne są takie urozmaicenia. Na brzegach roślinność bagienna, brzozy, karłowate świerki i sosny, choć od czasu do czasu pojawiają się całkiem dorodne drzewa wysoko wystrzeliwujące w górę. Jest i mięta wodna, pojawia się kosaciec, na brzegu liczne zejścia do wody wydeptane racicami zwierząt. Kolejny postój fundujemy sobie na 81,4 km rzeki, na prawym brzegu, gdzie droga dochodzi do rzeki – niewielkie miejsce na biwak. Po przepłynięciu pod wiszącą kładką (77 km) z lewej strony dochodzi kanał z niewielką ilością wody, ale za to z dużą ilością zwalonych drzew (76,9 km). Odwadnia on jeziora Sini i Wielka Endla. Dalej Põltsamaa już tak nie wywija w rozlicznych meandrach, ale za to płynie szybko i zdarzają się zwalone drzewa – jedno z dobrym (była kabina) skutkiem. (J.K.) Lądujemy za mostem (73,4 km) i wnosimy kajaki na wysoki lewy brzeg, by potem przeciągnąć je po trawie na spora łąkę przy szutrowej drodze. Na drugim brzegu nieliczne zabudowania, pojawiają się jacyś lokalni obserwatorzy podziwiający nasze wysiłki. Rozbijamy się w dogodnym miejscu. Wachta przygotowuje wielkie ognisko, wszyscy się grzejemy w jego cieple. Nagle pojawiają się zjawiskowej urody mgły, które płożą się po ziemi ogarniając namioty. Robię kilka ciekawych ujęć fotograficznych. Najwyższa pora spać po pięknym dniu. Co nas czeka jutro? 10 czerwca, środa Noc w miarę chłodna, była nadzieja na ładna pogodę, ale się zbyła. Od 7 rano pada deszcz i do południa nie ma zamiaru przestać. Rano wachta ambitnie rozpina kajaki, ale po jakimś czasie znowu je spina nie mając nadziei na rozpogodzenie. Siedzimy w namiotach, niektórzy się integrują, inni śpią, ogólny marazm zapanował. Deszcz późnowiosenny nie daje za wygraną i do ustalonego terminu wypłynięcia o 12 nie przestaje. O godz. 13 zbieramy się przy autokarze i postanawiamy pojechać do miejsca kolejnego ewentualnego noclegu, a przy okazji nawiedzić jakąś miejscowość ze sklepem spożywczym. Tak więc jedziemy szutrowymi drogami przez deszcz, mijamy pojedyncze chaty, na okazałych pomnikowych drzewach odpowiednia tabliczka informacyjna, pełna kultura. Mijamy jakieś zaniedbane dworki, młyny, zabudowania gospodarcze dawnych majątków ziemskich. Docieramy do mostu w pobliżu wioski Pajusi, gdzie znajdujemy dogodne miejsce na ewentualny jutrzejszy nocleg. To prywatny teren, więc pytamy o zgodę, którą uzyskujemy bez problemu. To niewielka równo wykoszona łączka bezpośrednio nad rzeką, a właściciel wynegocjował cenę 20 koron od osoby za nocleg. Podjeżdżamy do głównej szosy w miejscowości Adavere, gdzie w pobliżu stacji benzynowej zlokalizowaliśmy dwa sklepy spożywcze, które gromadnie atakujemy z marszu. Trzeba uzupełnić zapasy, bo nie wiadomo ile jeszcze będzie nas męczył deszcz. Okazuje się, że późnym popołudniem deszcz powoli przestaje padać, ale nisko przewalające się na niebie chmury nie wróżą nic dobrego. W namiotach i obok nich toczą się dyskusje w podgrupach, wizyta w sklepie wyraźnie wszystkim posłużyła i podniosła temperaturę krwi w żyłach. 11 czerwca, czwartek Budzimy się o świcie z takim lekkim niepokojem. Ale okazuje się, że niebiosa się nad nami ulitowały i przegoniły deszcz w inne rejony tego zacnego i pięknego skądinąd kraju. Ochoczo więc zabieramy się za zwijanie biwaku, wszyscy mamy trochę dość deszczu i stagnacji. Wsiadamy do kajaków i meandrującą już nieco mniej rzeką robimy kolejne kilometry do zaplanowanego wczoraj biwaku. Kilka postojów po drodze niegodnych jest wspominania, poza jednym przy zjawiskowej urody jazie (60 km – przenoska lewym brzegiem, a w razie konieczności można zabiwakować i jest możliwy dojazd autokaru). Najważniejsze, że szczęśliwie i w miarę szybko, w czym pomogły łatwe bystrza, dotarliśmy do gospodarstwa w Pajusi (48 km). Rozbijamy się sprawnie na łączce i większość uczestników spływu w podgrupach udaje się do Adavere na zakupy. Idzie się tam od naszej łączki przeraźliwie długa i prostą drogą, na horyzoncie lasy i przybliżająca się, ale bardzo wolno do nas, miejscowość. Zachęceni widokiem licznych bloków po drugiej strony szosy udajemy się tam w poszukiwaniu większego sklepu. Ku naszemu zdziwieniu okazuje się, że jedyne dwa sklepy spożywcze znajdują się po „naszej” stronie ruchliwej szosy, w pobliżu stacji benzynowej. Trudno to zrozumieć – spora miejscowość, a do sklepu trzeba przebiegać na druga stronę szosy. Przy okazji oglądamy sobie z zaciekawieniem dwór w Adavere. Adavere (niem. Addafer) Miejscowość po raz pierwszy wymieniona w XVII wieku. Majątek należał kolejno do rodzin: Ficks, von Vietinghoffs, von Stackelbergs i von Wahls. Istniejący dwór zbudowano w latach 1890. na fundamentach budynku z XVIII wieku. Obecnie mieści się w nim przedszkole i szkoła podstawowa. Kilka kilometrów dalej znajduje się cmentarz właścicieli wraz z kaplicą z 1777 r. (www.mois.ee) Wracamy ciężko obładowani artykułami spożywczymi dla siebie i jeszcze kilku osób, które prosiły nas o ich zakup. Na biwaku pełny luz, środki znieczulające działają, a że świeci słoneczko, to wszyscy radośni i szczęśliwi wydają się być. Popołudniową porą postanowiliśmy jeszcze zrobić sobie spacer do pobliskiego parku i dworu w Pajusi. Dwór okazały, zabudowania gospodarcze i mieszkalne już mniej inspirujące, aczkolwiek niewątpliwą ozdobą całego założenia dworskiego jest długi budynek z podcieniami pomalowany na czerwono z białymi elementami. Poza samym dworem, reszta zabudowań wydaje się być nieużywana. Pajusi (niem. Pajus) Dwór pochodzący z XVII wieku związany z rodami szlacheckimi von Fock i von Wahl. Klasycystyczny budynek o wydłużonym frontonie powstał pod koniec XIX wieku. Pozbawiony lewego skrzydła służy jako dom kultury. Po drugiej stronie drogi znajduje się bardzo długi budynek z podcieniami, w którym był zajazd, stajnie i spichlerz pod jednym dachem. Zabudowania dworskie obejmują kilka budynków mieszkalnych i gospodarczych. Wokół rozciąga się rozległy, dobrze utrzymany park otoczony murem z kamienia. W odległości ok. 1,5 km znajduje się neogotycka kaplica cmentarna rodu von Wahl. 12 czerwca, piątek Dosyć wcześnie zwijamy biwak, pogoda wygląda na stabilną, aczkolwiek szczególnych upałów nie ma. Płyniemy kilka kilometrów i zaczynają się pierwsze zabudowania miasteczka Põltsamaa. Po chwili dobijamy do prawego brzegu przy ruinach zamku krzyżackiego (40,1 km). Postanawiamy podzielić się na dwie grupy i zwiedzić miasteczko. Jesteśmy w drugiej grupie, więc cierpliwie oczekujemy, aż koleżeństwo raczy wrócić pełne wrażeń i obładowane zakupami. Siedzimy więc sobie ukryci w wysokiej trawie w środku miasteczka i kontemplujemy leniwie okolicę. W końcu doczekaliśmy się swojej kolejki i ruszamy na zwiedzanie. Na pierwszy ogień idzie oczywiście potężne cielsko zamku. Obchodzimy go dookoła u podstawy murów obronnych zachowanych lub zrekonstruowanych praktycznie w całości. Przez wielka bramę z herbem u góry wchodzimy na obszerny dziedziniec. W jednym z budynków jest centrum informacji turystycznej i kawiarnia, po przeciwległej stronie dziedzińca wznosi się kościół. Wnętrze puste, ale jest kilka elementów świadczących o tym, że świątynia jest używana w celach liturgicznych. Tyle, że jak to bywa w kirchach protestanckich, brak obrazów świętych na ścianach, ale piętrowe drewniane galerie i piękna ambona drewniana robią duże wrażenie. Zamek krzyżacki w Põltsamaa Po zakończeniu przez Zakon Krzyżacki podboju ziem estońskich w XIII wieku, inflancka gałąź Zakonu oraz Dania zaczęły wznosić tu kamienne zamki. Budowa otoczonego głęboką fosą zamku w Põltsamaa na północnej rubieży włości zakonnych zaczęła się w 1272 r. za panowania wielkiego mistrza Otto von Rodensteina. W języku niemieckim zamek nosił nazwę Oberpahlen, co oznacza “ziemię za rzeką Pala (Navesti). Zamek powstał w strategicznym miejscu, na przecięciu się ważnych szlaków komunikacyjnych Tallin – Tartu i Viljandi – Narwa. Kaplica zamkowa powstała ok. 1300 r. Zamek był siedzibą komtura. Już w XIV wieku powstał trzypiętrowy dom zakonny zlokalizowany we wschodniej części twierdzy, w którym znajdowały się pomieszczenia mieszkalne. Każde piętro budynku miało arkadowy fronton zwrócony na dziedziniec. W rogach murów obronnych wzniesiono kamienne wieże (od strony dziedzińca drewniane). W XVI wieku ukończono budowę czterokondygnacyjnej wieży dla potrzeb artylerii, której grubość ścian dochodziła do 4 m. Podczas wojen pomiędzy Moskwą, Polską i Szwecją, zamek był często oblegany i atakowany. Najstarszy znany rysunek flagi zamku pochodzi z 1560 r. i przedstawia koguta, krzyż i szczura. Podczas Wojny o Inflanty, car moskiewski Iwan IV Groźny wyznaczył w 1570 r. księcia Magnusa – młodszego brata Fryderyka II Duńskiego i biskupa Ösel i Wiek – na króla Inflant. Nowemu władcy wydano 5 beczek złota i przydzielono 25000 zbrojnych, stawiając przed nim zadanie zdobycia kolejnych ziem dla cara. Iwana szczególnie interesował Tallin, który znajdował się pod władzą Szwecji. Siedziba „króla” Magnusa został zamek w Põltsamaa (w rosyjskich źródłach zwany Połczew), natomiast jego armia obozowała na pobliskim wzgórzu zwanym odtąd Kuningamägi (Królewskie Wzgórze). Magnus poślubił 13-letnią księżniczkę moskiewską Marię Władymirowną Stawicką. Jej syn byłby wnukiem księcia Andrzeja, bratem wielkiego księcia Wasyla III i pretendowałby do tronu carskiego. Niestety, Magnusowi nie udało się zdobyć Tallina i wycofał się spod jego murów 16 marca 1571 r., co rozwścieczyło Iwana IV Groźnego, który wysłał swoją armię w celu zakończenia władzy Magnusa. „Król” Inflant udał się do Piltynia (biskupstwo pilteńskie należało do niego właśnie) i rozpoczął rokowania z polskim królem Stefanem Batorym. Załoga zamku Põltsamaa zwróciła się do Szwedów z prośbą o ochronę przez wojskami carskimi. Szwedzi przyjęli wielu żołnierzy w Tallinie i obsadzili zamek Põltsamaa. Jego dowódcą został Johann Wedtberg von Angern. Księżniczka Maria uciekła do na łodzi do Rygi i oddała się pod opiekę Polakom. Dla mieszkańców Põltsamaa dzień 15 czerwca 1578 r. stał się najstraszliwszym dniem w historii zamku i miasta. Wojska carskie zdobyły wtedy miasteczko i zamek, obrońców wieszano, a ich głowy nabijano na pale. Zgodnie z postanowieniami pokoju zawartego w Jamie Zapolskim, Põltsamaa (Oberpahlen) przeszło w ręce polskie. W czasie wojny polsko-szwedzkiej w 1620. latach zamek został zniszczony. Król Szwecji Gustaw II Adolf podarował ruiny zamku wraz z okolicznymi ziemiami Hermanowi von Wranglowi, który później odbudował zamek jako pałac w stylu renesansowym. W latach 1633-34 zbudowano nowy kościół, który przylegał bezpośrednio do murów obronnych. Zamek i kościół zostały ponownie zniszczone w czasie Wojny Północnej w latach 1703 i 1707. Po pobieżnym zwiedzeniu terenu zamkowego ruszamy przez most do miasteczka, zadbanego, czystego, jak to zwykle w Estonii. Jest tu ładnie utrzymany park, kilka marketów i nawet kładka dla pieszych przez rzekę. Po zrobieniu niezbędnych zakupów możemy wracać do kajaków. Przepływamy na lewy brzeg, gdzie znajduje się plaża miejska i zaczynamy operacje przenoszenia kajaków na pasach na drugą stronę ulicy, gdzie czeka nas jeszcze uciążliwe zejście nad rzekę. Uporaliśmy się z tym zadaniem dosyć sprawnie, kierowcy od razu zatrzymywali się, widząc nasze wysiłki. Po chwili odpoczynku możemy płynąć dalej, zwłaszcza że pogoda robi się coraz lepsza. Na początek mamy kilka kilometrów bystrz, toteż szybko docieramy do sporego zbiornika sztucznego Kamari (35 km), na końcu którego jest tama i elektrownia wodna. Przenosimy kajaki bezpośrednio przez tamę (akurat taki był poziom wody), a przenoska nie jest uciążliwa (34,1 km). Zaczyna się nieco mniejszy zalew, również zakończony tamą (33,9 km). Tym razem przeciągamy kajaki po trawie i płyniemy chwilę dalej, starym korytem (większość wody odprowadzana jest kanałem do pobliskiej niewielkiej elektrowni) . Rzeka zaczyna być kamienista, głazy przeszkadzają i to bardzo, zawieszamy się na nich wszyscy. Urocze i nader skromnie odziane mieszkanki pobliskich domków letniskowych wskazują nam najlepsze przejście między głazami – to jest właściwie kolejna przenoska przez zaaranżowaną prywatnie i chyba nie całkiem legalnie tamę umożliwiającą fantazyjne rozprowadzanie wody po letniskowej posiadłości (33,7 km). Po dojściu kanału z elektrowni wody jest już dostateczna ilość (33,3 km) i wkrótce docieramy do miejsca biwakowego tuz za atrakcyjnym bystrzem (32 km). Wyciągamy kajaki na brzeg i szukamy odpowiedniego miejsca do rozstawienia namiotów. Wybieramy nieco dalej położoną łąkę z dobrym dojazdem autokaru. Musimy w związku z tym podpłynąć kajakami i wyciągnąć je na wysoki brzeg, co okazuje się dosyć trudnym zadaniem. Popołudniu krótki spacer okolicznymi łąkami w poszukiwaniu ustronnego miejsca do dokładnych ablucji. Znajdujemy bardzo czysty potoczek wpływający po chwili do rzeki. Miejsce ciche i nienawiedzane przez inne dwunożne istoty. Wieczorem tradycyjne spotkanie przy imponującym pożegnalnym ognisku, które obfitowało w zdarzenia i pozwoliło zacieśnić więzy interpersonalne. Bardzo późno poszliśmy spać, co okazało się dużym błędem w obliczu wydarzeń dnia następnego. {Nie wszyscy długo balowali wiedząc co nas czeka jutro, zwłaszcza, że komary uaktywniły się niesłychanie, co najczęściej nie wróży pogodowo niczego dobrego następnego dnia.} (J.K.) 13 czerwca, sobota {… Rzeka niosła nieźle wśród drzew (dzięki przeprowadzonym regulacjom i wyprostowaniu koryta), wiec posuwaliśmy się szybko granicą rezerwatu przyrody Alam Pedja (pol. Dolna Pedja), ale słoneczko było przymglone i zaczęły się gromadzić deszczowe chmury. Toteż na 19 km wygramoliliśmy się koło południa na prawy brzeg w miarę dogodnym miejscu do wrzucenia coś na nasze wewnętrzne ruszta, co bardziej przewidujący nawet na zapas. Około 13 zaczęliśmy odpływać akurat w chwili, kiedy dopłynęli nasi maruderzy, a ciemnogranatowe chmury zasnuły już cały nieboskłon, więc wkrótce zaczął padać deszcz, najpierw nieśmiało, a po chwili całkiem solidnie i tak miało być przez najbliższych kilka godzin. Padający deszcz (chwilami ulewny) i miejscami górskawa Põltsamaa płynąca w malowniczym otoczeniu pod koronami drzew znacznie podkręciły nasze tempo. Mieliśmy nadzieję ochłonąć nieco pod przewidywanym mostem. Most faktycznie był (9,1 km), ale przy takiej ulewie nie mógł dać żadnej osłony, zwłaszcza, że nastąpiło istne oberwanie chmury. Przy brzegach pod drzewami lało nieco mniej, ale komary ostro dawały tam popalić (deszcz nie bardzo im przeszkadzał - takie były liczne ich eskadry), więc z niejakim ociąganiem puściliśmy się dalej w dół rzeki mijając kilka rozrzuconych na brzegach siedlisk ludzkich i wpływając na teren rezerwatu Alam Pedja. Rezerwat Przyrody Alam Pedja (est.: Alam-Pedja looduskaitseala) Utworzony w 1994 roku, zajmuje powierzchnię 342 km2, którą zamieszkuje na stałe około 10 mieszkańców i jest to liczba porównywalna z populacją wilków (logo rezerwatu), niedźwiedzi czy rysi. Ale nie zawsze tak było. Do II wojny światowej tylko w miejscowości Palupõhja na lewym brzegu Emajõgi mieszkało na stałe 120 osób (teraz 5). Przez 40 lat (1952-1992) w północnej części obecnego rezerwatu armia sowiecka urządziła stosunkowo niewielki lotniczy poligon bombowy i dlatego przesiedlono całą ludność miejscowości Utsali (obecna nazwa Kirna), gdzie na lewym brzegu Pedjajõgi 8 km poniżej jazu w Puurmani zbudowano niewielkie koszary (58,54135 N; 26,23658 E). W 2004 roku były w nich urządzone kolonie letnie dla niewielkiej grupy dzieci – nabieraliśmy tam wodę pitną płynąc Pedjajõgi i biwakując w pobliżu. Poligon otoczony był stosunkowo dużą strefą buforową obejmującą około połowy powierzchni rezerwatu. W Utsali powstała pierwsza w okolicy huta szkła już w 1760 r. Następne tego typu manufaktury (wytwarzające również lustra) powstały w Võisiku oraz Meleski za zachodnią granicą obecnego rezerwatu na prawym brzegu rzeki Põltsamaa. Na początku XIX w. był to największy ośrodek przemysłowy na terenie Estonii, zatrudniający 540 osób. Po I wojnie światowej przemysł szklarski upadł, dzięki czemu został zatrzymany nadmierny wyrąb liściastych lasów i okoliczne tereny zaczęły się wyludniać. Dzieła tego dopełnila II wojna światowa oraz działania władz sowieckich po niej. Rezerwat zajmuje dużą część basenu jeziora Võrtsjärv, który uformował się pod koniec ostatniej epoki lodowcowej 7,5 tys. lat przed naszą erą i był wypełniony wodami Wielkiego Võrtsjärv, których poziom był wyższy o 4-5 m od obecnego. Po odpływie nadmiaru wód doliną rzeki Emajõgi jezioro Võrtsjärv przyjęło obecną postać. Od 2004 roku (wejście Estonii do Unii Europejskiej) rezerwat znalazł się w europejskim systemie ochrony przyrody Natura 2000. Na terenie rezerwatu jest niewiele turystycznych szlaków pieszych (duże kompleksy bagien z niewielkimi jeziorkami), więc najbardziej dogodnym sposobem poruszania się po nim jest kajakowanie po wymienionych wyżej dużych rzekach. Informacje o rzekach Pedjajõgi i Emajõgi oraz o jeziorze Võrtsjärv można znaleźć w opisach naszych poprzednich wypraw. Deszcz nieco zelżał, a Põltsamaa zwolniła i zaczęła wykręcać istne esy floresy, dzięki temu zobaczyliśmy nawet fragmenty niebieskiego nieba – ale próżne nadzieje, jak padało tak padało. Kiedy byliśmy niespełna kilometr od połączenia naszej Põltsamaa i Pedji (płynęliśmy tą ostatnią 5 i 2 lata wcześniej) w krótką, acz szeroką Pede, dalszą drogę przegrodziła nam zwałka – deszczyk tylko mżył, ale wychodzenie w tych warunkach z ciepłych kajaków na bagnisty brzeg, to już musiała być ostateczność. Na szczęście większość pni i patyków nie była dostatecznie mocno zakleszczona, więc udało się utorować drogę bez wychodzenia z kajaków. Miałem przyjemność płynąć pierwszy, więc urobiłem się po przysłowiowe pachy przy wzrastającym parciu na pęcherz. Następni mieli już dużo lżej. Podtrzymywała mnie na duchu spodziewana wkrótce możliwość wyjścia na prawy brzeg bliskiej już Pede w miejscu wyznaczonego biwaku, gdzie przed pięcioma laty przeczekaliśmy krótką, acz intensywną ulewę. Miałem nadzieję, że coś tam zjem itd. Nadzieja okazała się płonna, nie tyle z powodu śliskiego gliniastego brzegu porośniętego mokrą trawą (przed pięcioma laty zjechałem z niego w ubraniu do wody po szyję przed wejściem do kajaka), ile za przyczyną atakujących wściekle komarów po zbliżeniu się do brzegu. Wrzuciłem więc w siebie coś słodkiego bez wychodzenia z kajaka i popłynęliśmy dalej trzymając się jak najdalej od brzegów. Po 4,3 km Pede niosącej ciemne wody dopłynęliśmy do niosącej zamulone wody rzeki Emajõgi, gdzie pozostało nam na niej jeszcze do przepłynięcia ostatnie 7 km do jeziora Võrtsjärv, ale za to pod prąd. Pokonywaliśmy już ten dystans w sierpniu przed pięcioma laty, ale przy pięknej, słonecznej i upalnej pogodzie. Wody w rzece było wtedy dużo mniej, więc płynęło się pod prąd lżej. Tym razem nie dość że Emajõgi miejscami wystąpiła z koryta zalewając łąki i nawadniając bagna rozłożone w rozległej i płaskiej dolinie, to jeszcze przy jej brzegach porośniętych krzakami atakowały wściekle eskadry komarów. Nie pozostało więc nic innego, jak pruć nurt rzeki jej środkiem, gdzie na skutek dość intensywnie padającego ponownie deszczu komary praktycznie nie dolatywały. To był mocny wysiłkowo końcowy akord i może dobrze, że ochłodziło się znacznie i przegrzanie wysiłkowe nam nie groziło. Jak dopłynęliśmy wreszcie (a imię jego 44 – tyle kilometrów pozostało za nami), to czekała na nas kolejna niemiła niespodzianka. Przy wypływie Emajõgi z Võrtsjärv była jeszcze przed 2 laty sympatyczna dzika łąka, a teraz kończono tam jakąś budowę, nie bardzo wiadomo czego, a na brzegu jeziora stała wysoka wieża do obserwacji olbrzymiego jeziora (270 km2 powierzchni), po którym hulał wiatr (komary nie dały już mu rady) i zacinał deszcz. Jego opady spowodowały, że nasz autokar musiał się ewakuować blisko wyjazdu na szosę, aby nie zamienić się w kiepską amfibię. Skutkowało to koniecznością kolejnego ciągnięcia kajaków ze 150 metrów po zalanej wodą łące. Najtrudniejsza próba charakterów była jeszcze przed nami, gdyż cały nasz kajakowy dobytek trzeba było załadować na przyczepę, co przy padającym deszczu i zimnym wietrze nie należało do przyjemności – najbardziej dostałem wtedy w kość. Ale uporaliśmy się z tym jakoś i około godz. 21:00 (akurat deszcz przestał w końcu padać) wyruszyliśmy w drogę powrotną do Warszawy rozgrzewając się początkowo tak intensywnie (uratowało nam to zdrowie, jeśli nie życie), że po zatankowaniu paliwa do autokaru w Valdze na Łotwie (byliśmy tam już w bardzo dobrych humorach) zasnęliśmy wszyscy snem sprawiedliwych, budząc się dopiero o świcie za Suwałkami, już w Polsce ku naszemu zaskoczeniu – tempo przemieszczania było rekordowe. …} (J.K.) 14 czerwca, niedziela Po przyjeździe wczesnym przedpołudniem do naszej przechowalni pod Warszawą poświęciliśmy godzinę czasu na gruntowne przesuszenie kajakowych akcesoriów – pogoda nam sprzyjała. Po tym z wielkim żalem nastąpił czas pożegnań. (J.K.)
Fotografie zostaną dołączone – tylko nie bardzo wiadomo kiedy. |
|||
|